Zamknij

Sopot we wspomnieniach Wojciecha Kowerskiego. "Przy molu były zatopione statki"

12:00, 17.04.2022 J.F

Wojciech, Marek i Felek Kowerski z Jasiem i Basią, Łeba 1949 r. / Materiały Muzeum Sopotu

Projekt Sopocianie realizowany przez Muzeum Sopotu ma ukazać bogactwo i różnorodność życiorysów, postaw, dokonań i dziejów wielonarodowej społeczności Sopotu na przestrzeni kilku stuleci, aż po dzień dzisiejszy. 

W ramach projektu powstał zapis wspomnień Wojciecha Kowerskiego, który wraz z rodzicami w 1946 roku osiedlił się w Sopocie. Jak zmieniło się miasto na przestrzeni lat?

Dzieciństwo na Majkowskiego

Moja rodzina miała majątek w kieleckim, koło Jędrzejowa. Zaraz po przejściu frontu zostaliśmy rozparcelowani bez prawa przebywania w promieniu 50 kilometrów od majątku. Musieliśmy się załadować na wóz i wyjechać. Najpierw zatrzymaliśmy się u krewnych w Krakowie, a potem na jesieni 1946 roku przyjechaliśmy do Sopotu, tak jak część naszych znajomych z tamtych terenów.

Cztery pokoje mieliśmy, a potem dokwaterowano nam rodzinę, która 4 lata się z nami kisiła, ale potem się wyprowadzili. Nie pamiętam, żebyśmy się gdzieś tułali. Mieszkanie częściowo było umeblowane w takie ciężkie dębowe meble. Makabryczne było, że podłogi trzeba było co sobotę pastować.

Mojego ojca Wojciecha początkowo nie było, bo działał w Brygadzie Świętokrzyskiej i musiał się ukrywać. Potem się ujawnił i z przyjacielem założyli Fabrykę Pasz Treściwych w Gdańsku na ul. Chmielnej. Ale bardzo szybko tą wytwórnię upaństwowiono – zresztą zarzucając pracownikom sabotaż, że chcieli otruć bydło w PGR. Ojciec siedział 9 miesięcy w Gdańsku, a myślmy go szukali po całej Polsce. Gdy wrócił dostał olbrzymi domiar – te podatki tak progresywnie dawano. Ale że był inżynierem rolnikiem po studiach w Grenoble we Francji dostał szybko pracę w Polcargo. Najpierw w Pagedzie – to była państwowa firma –przedwojenna jeszcze, handlująca drewnem, a potem jako rzeczoznawca od cytrusów w Polcargo. I tam do emerytury pracował.

Mama Jadwiga – mam jej zdjęcie z 1947 roku z października bodajże, gdzie prowadzi w Gdańsku pochód kobiet z Sopotu – sopockich socjalistek. Mama zawsze była prospołeczna, a potem mi tłumaczyła, że przynależność do PPS-u dawała jej możliwość takiego wyżywania się. Była potem nawet we władzach wojewódzkich Społem – nie należąc do Społem! Ale to chyba z nudów.

Dla moich rodziców fakt, że wyrzucono ich z majątku musiało być traumą. Nasze życie zostało tak jakby odcięte. Rodzice nie rozmawiali z nami o tym co było. Ewentualnie jak ktoś z rodziny przyjechał, to usłyszeliśmy co się działo.O mnie mówiono, że ja drzewem genealogicznym w piecu palę. Poza tym wychowywano nas bardzo tradycyjnie. Ojciec miał swój pokój, do którego nie wolno było wchodzić – to był jego świat. Dzieci jadły przy swoim stole i nie wolno się było odzywać nie pytanym. O braniu udział w rozmowie starszych nie było mowy. Do końca do rodziców nie mówiliśmy per „ty”, a ojca całowało się w rękę. To było jedyne co zostało z tamtych lepszych, przedwojennych czasów. Zachowanie – nie garb się, nie siorbać, łokcie przy stole. Święta oczywiście obchodziliśmy, ale żadnych naszych specjalności nie pamiętam.

Urodziłem się w 1938 roku, gdy przyjechaliśmy do Sopotu miałem 8 lat. Zamieszkaliśmy na ul. Majkowskiego w domu, który pani Hania Domańska opisała w swoich wspomnieniach. Całe to moje życie koncentrowało się na ulicy – bo było tam sporo chłopaków. Tak samo zresztą na Gwardii Ludowej – dziś Mokwy. Biliśmy się często ulica na ulicę. Było tym łatwiej, że było dużo zrujnowanych domów. Na samym rogu były olbrzymie gruzy i pamiętam taki narożnik na wysokości 2 piętra, gdzie przy otwartym oknie – ramie z wybitymi szybami wisiała wanna i kaloryfer – na zupełnie gołej ścianie. Potem to się zawaliło podczas jakiejś wichury. Na Majkowskiego jest też Dom po Lwem – był cały wypalony. Tak jak i cały narożnik Majkowskiego i Powstańców Warszawy naprzeciw małego kościółka Andrzeja Boboli, który stał sobie samotnie na olbrzymim wybetonowanym placu. Myśmy sobie tam urządzali korty do gry w tenisa. Na miejscu tego gruzowiska był pierwszy teatr letni. Tam byłem pierwszy raz na koncercie „Rythm and Bluesa”. Z Bogusławem Wyrobkiem, Ptaszynem Wróblewskim, i tam zaczynał też Michał Burano. Po drugiej stronie Powstańców Warszawy były ruiny Casina i Kurhausu. Gdzieś w 1948 -1949 roku postawiono tam pawilony z pruskiego muru. Tam była wystawa Ziem Północnych i Odzyskanych. Można było pochodzić i zobaczyć modele statków i inne różne ciekawe rzeczy. Wiedliśmy tam szczeniackie życie. Naprzeciwko była plaża Grand Hotelu – ale to paradoks – wszystko miało być dla świata pracy – ale te plaże Grand Hotelu, Łazienek Północnych i Południowych były płatne! Jeżeli się nie udało przejść przez płot to chodziliśmy na dziką plażę. Dziś to pojęcie jest nieznane i nieadekwatne do rzeczywistości, ale tam się często chodziło. Z czasów, kiedy plaża była płatna zostało miejsce po kasie – po lewej stronie koło Sheratona jest taka mała arkada z trzema kolumnami i tam właśnie była kasa i bardzo szczelny płot. Siatki z drutu wchodziły nawet parę metrów w morze, żeby nie można było brzegiem przejść. Pamiętam to bardzo dobrze, bo cuda wyczynialiśmy, żeby się tam dostać. Pamiętam kiedyś w czasie Wielkanocy były kry na morzu i my wycinaliśmy z Parku Północnego żerdzie z leszczyny i na tych krach pływaliśmy. Raz wiatr nas wygnał na sam koniec mola. WOPRiści nas ściągnęli, dostaliśmy niezłe lanie, ale najgorsze było to, że trzeba było wrócić do domu i wytłumaczyć, dlaczego jest się całkowicie mokrym.

W Sopocie było wiele miejsc, których dziś nie ma. Na Majkowskiego stały potężne grube kasztany i gazowe latarnie. To było urocze, zwłaszcza że wieczorem chodził pan z długim drągiem i je zapalał naftowym płomieniem. Otwierał wajchę haczykiem i przytykał. Lampy się zapalały, myśmy za nim biegli z kijem z gwoździem i … gasiliśmy te lampy. Potem któryś biegł do niego – Proszę pana! Proszę pana! Jacyś gówniarze zgasili lampę! Wściekał się bardzo, ale wracał. Obserwowaliśmy, jak przychodził z taką drabiną z hakami, zaczepiał drążek i czyścił lampy denaturatem. Swego czasu było tych lamp sporo, nawet na Wyścigach pamiętam jeszcze gazowe latarnie.

Sopot dostarczał nam mnóstwo okazji do rozrywki. Choć sami sobie musieliśmy je organizować, bo przecież nie było świetlic, z klubami sportowymi też było gorzej. Więc robiliśmy sobie wyprawy do Opery Leśnej. Tam stały wieże drewniane, na górze były fascynujące nas rzeczy tzn. oprzyrządowanie do oświetlenia - lampy łukowe z elektrodami węglowymi. Jedne spiczaste, jedne wgłębione – myśmy je zabierali i pisaliśmy nimi po murach – więc to było takie początkowe graffiti. Zaglądaliśmy też pod scenę.

Kolejne miejsce to grodzisko – choć nie wiedzieliśmy wtedy, że to grodzisko. Tam były obwałowania, więc fantastycznie się można było bawić w wojnę, policjantów i złodziei.

Jeszcze jeden kierunek – na granicy Sopotu i Orłowa był strumyk, gdzie stała altana. My ją traktowaliśmy jako kapliczkę. Potem się okazało, że to Altana Dobrego Burmistrza – burmistrza Kollacha, słynnego burmistrza sopockiego, który się bardzo dla Sopotu zasłużył.

Była też w Sopocie pętla tramwajowa i myśmy czasami na mecze do Wrzeszcza wyprawiali się tramwajem. Często nie zdążyliśmy na mecz, bo musieliśmy wyskakiwać i czekać na następny tramwaj, bo konduktorzy ganiali jak nie wiem co.

Łazienki Północne i Południowe to też była wielka atrakcja. Wtedy były jeszcze pomosty. Jak się później dowiedziałem, były jedne dla pań, drugie dla panów i trzecie dla rodzin. Były też takie schodki. Dopiero później się dowiedziałem, że był taki seksistowski podział. Ale to dosyć długo trwało. Na Łazienkach Północnych zbierało się towarzystwo grających w brydża, można sobie było usiąść przy stolikach, tam był tez bufet.

Na Polnej była wieża spadochronowa, zlikwidowano ją chyba w połowie lat 50tych. My często z prześcieradłami lub obrusami próbowaliśmy skoków z tych wieży. Pamiętam, że doskonałe były obrusy na 24 osoby, były lniane, trwałe. Ta wieża była przez nas często uczęszczana. A to był koniec Sopotu, za płotem toru wyścigowego żyto rosło. Tak samo za ulicą Łokietka, która wtedy była traktem ziemnym. Potem urządzano tu ogródki działkowe. Zlikwidowano je w 1998roku, jak zaczęto przygotowywać miejsce przed przyjazdem Papieża.

Chodziliśmy na przystań, podglądaliśmy rybaków. Pomagaliśmy rozpinać sieci na kołkach. Nie zawsze się zgadzali, poganiali nas, ale samo już to, że w takiej łódce kołyszącej się można było posiedzieć, to już było coś. Turystyka morska wtedy właściwie nie istniała. Pamiętam początki – makabryczny widok, przy molu były zatopione statki pasażerskie i pamiętam, jak je wyciągali. Wielkie węgorze były w środku, on się tam karmiły tymi trupami… potem te statki wyremontowane pływały. A potem pływało też Mazowsze.

Szkolne lata

Chodziłem do szkoły nr 4, ona była na ul. Marynarzy, obok liceum, w którym też była szkoła podstawowa. Część szkoły – jedno skrzydło było zrujnowane. Poszedłem od razu do 3 klasy, bo umiałem pisać i czytać – w domu w czasie okupacji się uczyliśmy. Nie miałem źle, ale uczyłem się ze starszymi od siebie – miałem więc trochę kłopotów, bo byłem najmniejszy i najmłodszy. Radziłem sobie, ale przyznam się, że szkoły to ja nie lubiłem, bo się tam nudziłem. Wymyślaliśmy sobie różne gry i zabawy, m.in. przedwojennymi monetami rzucaliśmy o mur, był dołek, trzeba było do niego trafić. Co ciekawe – nie wolno było tam grać w piłkę nożną – parę piłek pani Simoni, która tam była kierowniczką szkoły nam zabrała i nie oddała. Mieliśmy o to żal i pretensje, bo zdobyć piłkę graniczyło z cudem. A jak już się zdobyło, to zwykle nie miała dętki i się tam pchało różne gałgany. Kiedyś był nawet taki czas, że do klubów sportowych nie wolno było należeć.

Nie pamiętam dzieci niemieckich, ale pamiętam Niemców, taka słynna para była – matka z córką, długo po wojnie jeszcze były. Miałem zawsze wrażenie, że suną się po Sopocie jak duchy. Koło mnie niedaleko mieszkali Niemcy, którzy potem wyjechali. Tutaj był tzw. Klein Berlinek, tu były takie baraki, gdzie Niemcy – lub Danzigerzy mieszkali.

W klasie wszyscy mówili po polsku. Wśród moich rówieśników nikt nie miał problemów z polskim językiem. Może bardziej ci, którzy chodzili do dwójki, z Wyścig – bo tak się kiedyś mówiło i z Pętli. Bo to tu było to zagłębie przedwojennych Sopotu. Smolna, Reja, Leśna, wkoło Wysokiej Wody. Ale myśmy się z nimi nie stykali. Na pewno część mieszkała w okolicach Goyki, Winieckiego i na Kamionce. Ale na naszej ulicy tego nie było – wszyscy byli Polacy.

Z Majkowskiego do szkoły to był kawałek drogi. Szedłem szybko, ale wracało się powoli. Zwłaszcza, że koło urzędu miejskiego był taki klasycystyczny pałacyk, podobno była to letnia siedziba gauleitera Forstera. Był wypalony, częściowo zrujnowany, a w nim był schron przeciwlotniczy, wlot miał w piwnicach, a wylot miał nad potokiem. Jak nam się znudziła zabawa w gruzach i penetrowanie bunkra – który częściowo był urządzony – bo były prycze, mundury, hełmy – tam się bawiliśmy, choć nikt nie chciał być Niemcem – wszyscy chcieli być Polakami – to tam robiliśmy sobie wyścigi łódek  na strumyku aż do ujścia przy Sobieskiego, bo tam rzeczka wchodziła w kanał. Poza tym grało się namiętnie w piłkę na boisku Ogniwa, które teraz jest do rugby – tu przy Jana z Kolna. Wtedy było ono równoległe do ulicy. Aż do zmroku graliśmy i z trwogą wracało się do domu, żeby się wytłumaczyć czemu tak późno. Ale rodzice byli tak szczęśliwi, że w ogóle wróciłem, że upiekło mi się często.

Ja obkolędowałem wszystkie szkoły w Sopocie. Zanim jeszcze wynaleźli ADHD to ja już je miałem. Oprócz szkoły nr 5, bo była dla opóźnionych w rozwoju i tam już nikt nie miał sumienia mnie posyłać. Nawet do szkoły nr 3 na Kamiennym Potoku chodziłem. Ale po drodze były korty tenisowe i jak rano zaczynałem odbijać na ściance to już nie zdążyłem do szkoły. Zresztą cała nasza ulica grała! I po dwóch tygodniach nieobecności wyrzucili mnie stamtąd i przenieśmy na ul. Polną do szkoły nr 2. Stamtąd mnie wyrzucili, bo przyszedłem do klasy w łyżwach. A wtedy łyżwy się bardzo trudno przykręcało.  Zwykle gwinty były zjechane, albo się nie miało kluczyka, więc żeby się tym nie bawić poszedłem w łyżwach na butach. Ale jak wstałem to zauważyli, że jestem za wysoki. I wtedy wróciłem do czwórki. I zdaje mi się tam siódmą klasę skończyłem szkołę.

Potem próbowałem chodzić do Gdańska na Biskupią Górkę do Gdańskich Technicznych Zakładów Naukowych. Podróżowało się pociągiem, który się zatrzymywał na przystanku Biskupia Górka. Jechało się w wagonach towarowo- osobowych. Albo 52 ludzi, albo 18 koni. Ławki były po obu stronach i tak się dojeżdżało. Ten transport został zlikwidowany, gdy nastała kolejka elektryczna. To było jeszcze w tych czasach, gdy na peron można było wejść tylko z „peronówką”. Przy wejściu stały budki, przy nich cieć – wielce ważny i nie można było tak sobie wejść na peron. Do tej szkoły chodziłem ok. 1,5 roku. Tam była szkoła mechaniczna, chłodnicza i dla ślusarzy – dla zawodów potrzebnych do przemysłu stoczniowego. Stamtąd mnie wywalili chyba dlatego, że przestałem się uczyć. Więc zacząłem chodzić do Technikum Przetwórstwa Rybnego na Kamiennym Sopocie – tam dwie klasy wyżej był już mój brat, który nie miał ADHD. Nudziłem się, ale interesowały mnie zajęcia praktyczne w Zakładach Rybnych – bo kiedyś takie w Sopocie były. Dziś jest tam osiedle przy Armii Krajowej, też tam była siedziba Trefla. W Zakładach produkowano tran z wątróbek dorszowych i delicyjną rzecz, której teraz nie można spotkać – wędzone wątróbki z dorsza i ikrę z dorsza. Mieliśmy zajęcia z chemii, gdzie robiłem namiętnie wybuchy z soli i fosforów. Dlatego miałem kiepsko w szkole. Rodzice się zorientowali, że tak dalej być nie może. Ojciec postawił mi ultimatum – albo pójdę do szewca, albo do koni, ponieważ mieliśmy w tych kręgach całą masę znajomych – byłych ziemian, oficerów z kawalerii itd., który byli zatrudnieniw stadninach koni i zakładach treningowych. Z powodu lenistwa – bo nie chciałem się uczyć – trafiłem do koni. Miałem wtedy 16 lat, więc mogłem być zatrudniony na pełnym etacie. Pod kierunkiem majora Leona Kona zostałem ujeżdżaczem. Konie tak mnie wciągnęły, że do emerytury w tych koniach pracowałem. W międzyczasie skończyłem Technikum Rolnicze.

Pierwszą Komunię odbyłem we Wrzeszczu, u któregoś ze znajomych zakonników. Nie pamiętam, nie powiem żebym specjalnie się tym zajmował. Rodzice mnie tam ubrali w marynarskie ubranko – miałem być grzeczny i umyty. To było tam na dawnej Czarnej. Miałem indywidualną komunię. Wiem, ze miałem ubranko marynarskie i bardzo mi to przeszkadzało, bo ono było białe i nie mogłem niczego dotknąć, ani usiąść. To był chyba 1947 rok.

Miasto

Zaraz za rogiem na Bieruta był sklep kolonialny – towary zamorskie i kolonialne. A zaraz obok był rzeźnik, a na tyłach budynku była rzeźnia. Do tej pory ten sklep istnieje. Na drugim rogu Majkowskiego w stronę Winieckiego była piekarnia. Tam się zanosiło blachy z ciastem do pieczenia. Osobna historia to jak były kartki. Po chleb na Podjazd chodziłem. Po mleko – najpierw do sklepu kolonialnego – łapałem za kankę, ustawiałem się tam, a jak przywozili wielką bańkę to łapałem ją za ucho i wnosiłem do sklepu – za to mogłem pierwszy to mleko dostać. Potem była mleczarnia na Monte Cassino, obok kwiaciarni. Z zakupami to nie było problemu, byle tylko coś w tych sklepach było. Obiady to jadłem w Urzędzie Miejskim – w podziemiach była stołówka. W szkole dawali łyżkę tranu z kawałkiem chleba z solą,absolutnie nie było stołówki. Moja mama bardzo dobrze potrafiła pisać, ale gotować nie bardzo. Więc w domu się z nie gotowało. Nosiłem menażki i brałem obiad do domu dla ojca. Dlatego nauczyłem się gotować – nie było wyjścia i teraz mi to wychodzi.

Były takie miejsca, do których nie wolno było chodzić. Rosjan spotykało się w Górnym Sopocie i w okolicach Urzędu Miejskiego. Z tym, że to nie były zwarte oddziały. Było tu sporo milicji i wojskowych polskich i my ich traktowaliśmy ogólnie jako wojsko. Ale owszem mówili po rosyjsku, teraz jak już się osłuchałem z tym językiem to to wiem. Ale nie pamiętam, żebyśmy mieli jakieś kłopoty.

Były w Sopocie różne pojazdy. Ojciec kiedyś mnie zawiózł na Bohnsack – Wyspę Sobieszewską, tam Rosjanie zgromadzili mnóstwo pojazdów. Stamtąd wyciągnięto takie dwa olbrzymie autobusy – Colombina i Bajadera – długie strasznie były. I jeździły między Gdańskiej a Gdynią. Były tez londyńskie autobusy piętrowe. Most na Kamiennym Potoku był prostopadły do torów. Raz się tam w czasie wichury wywrócił taki autobus, przez długi czas ruch był zahamowany – myśmy tam od razu pojechali zobaczyć. Nigdy nimi nie jeździłem, bo by się pewnie na gapę nie dało. Do Gdańska się jeździło, tam gruzy jeszcze dymiły – na Chmielnej, Żytniej, w piwnicach się jeszcze tliło.

Turyści – stonka! Zaczynało się od tego, że w domu był najazd rodziny, znajomych. Myśmy musieli się ewakuować z pokoju i spaliśmy na rozkładanych łóżkach. Miasto robiło się raptem kolorowe. W czasach Gomułki codzienne życie było takie szare. Nie lubię krupniku, bo to życie wtedy takie było – szare. A turyści przywozili dużo gwaru, noi pieniędzy, których nigdy nie było za dużo. Pamiętam Festiwale Jazzowe, tłum kolorowy się zbierał, były koncerty i pochody. Na plaży można było poznać, kto jest miejscowy, a kto zamiejscowy. Wczasowicz się wylegiwał od samego rana wysmarowany olejkiem, zastawiał się parawanem, A miejscowi przychodzili po południu. Lokale się wtedy zapełniały. Sopot nie kładł się spać, ciągle coś się działo, życie nocne funkcjonowało bez przerwy. Sopot zawsze był wyróżnionym miejscem. Jak były gonitwy to zjeżdżało się całe Trójmiasto, ale i z Polski – pięknie ubrane panie, dostojni panowie. Tworzyło to bardzo fajną zbitkę przy kasach totalizatorach – węglarz z placu węglowego razem z panem mecenasem, który był pod muszką w kapeluszu siedzieli nad jednym programem, kłócili się, potem rozchodzili, ale czasem też gdzieś pod krzaczkiem po kieliszku wypili. Spotykało się, jak to się dziś mówi – cele brytów, ze świecznika, tzn. z komitetu centralnego, oni tu często przyjeżdżali, bo cały pas nadmorski to były wille, gdzie oni się zatrzymywali. Dużo ludzi poznawałem też na kortach tenisowych, podawałem tam piłki. Można było dobrze, zarobić, a oprócz tego też pograć dobrą rakietą. Zetknąłem się tam z tymi najlepszymi graczami tenisowymi, był tam uroczy pan Jan Korneluk, który był trenerem. Były dwa kluby tenisowe – Ogniwo i Spójnia. Spójnia to było rzemiosło, a Ogniwo to taki ogólny klub. Tam była pani Jadzia Jędrzejowska, Władek Skonecki, Hebda, Tłoczyński. Pamiętam, że Hebda albo Tłoczyński dawał mi pudełko zapałek, ja je ustawiałem i on trafiał. To było coś niesamowitego!

Było też kino letnie na kortach – myśmy nigdy nie mieli pieniędzy, by pójść na miejsca siedzące, więc oglądaliśmy toz drugiej strony Powstańców Warszawy – z tyłu ekranu. Chodziliśmy na filmy z dialogami albo lektorem, bo jak były napisy to żeśmy guzik z tego rozumieli.

Samodzielność

W Sopocie było Technikum Hotelarskie, gdzie chodziła moja młodsza siostra Marysia i stamtąd do niej przychodziły koleżanki. Między innymi – moja przyszła żona Anna, której rodzice mieszkali w Białowieży. Moja mama była bardzo niechętna mojemu usamodzielnieniu się, więc wymyśliłem że najlepiej żebyśmy wyjechali do Białowieży. Tam moja żona pracowała jako kierowniczka rządowego domu myśliwskiego w Parku Narodowym, a ja zostałem leśnikiemw randze leśniczego i zajmowałem się oprowadzaniem gości po puszczy. Jednocześnie byliśmy też przewodnikami PTTK, bo dzięki temu mogliśmy dorobić. Jak urodziła się pierwsza córka to zorientowaliśmy się, że tam nie ma co robić – do lekarza daleko, szkoła z językiem białoruskim raczej niż polskim, więc wróciliśmy do Sopotu. Żona zaczęła pracować w administracji, a ja na hipodromie, który wtedy był torem wyścigowym. Należał do Toru Wyścigowegow Warszawie. Dopiero w 1973 roku zaczęto tutaj trzymać konie przez cały okrągły rok. Bo wcześniej konie biegały tylkow czasie sezonu, a potem tor stał pusty – chodziło stado owiec i gryzło trawę. W 1973 roku wprowadzono tu konie, ale nie wyścigowe, a takie, które trenowano do sprzedaży – wielkie aukcje tu były, po 300 koni. Myśmy je ujeżdżali, przygotowywali do sprzedaży. Ja potem zostałem instruktorem, prowadziłem tatersę – miejsce gdzie można wynająć konie do jazdy, nauczyć się jeździć. Po paru latach zorientowałem się, że jestem jak wydmuszka. Właściwie mógłbym postawić magnetofon i mówiłby to samo co ja. Więc z powrotem wróciłem do zawodowego jeżdżenia. Byłem podkoniuszym, koniuszym i w ostatnich latach gospodarzem toru – czyli facetem odpowiedzialnym na utrzymanie toruw dobrym stanie, byłem delegowany do współpracy z organizatorami imprez.

Praca na hipodromie

Tor jest starszy od miasta. Czarni Husarzy urządzali sobie tutaj biegi myśliwskie, potem dołączali się do nich jeźdźcyz wschodniopruskiego klubu jeździeckiego z Gdańska i tak się to zaczęło organizować. Ale pierwsze stajnie zbudowano dopiero po I wojnie światowej. Ale zacząłem szperać – bo wyścigi były i to po 12 dni wyścigowych, a stajni nie było? Okazało się, że konie przywożono pociągami albo statkami – w albumie „Był sobie Sopot” jest takie zdjęcie, gdzie widać jak na molo wyprowadzają konie ze statku. Te konie stały w różnych stajniach, które były przy rezydencjach sopockich i na folwarku. Tam gdzie dziś jest Alma był folwark, stały tam różne budynki i budynek zarządcy. A konie przychodziły tylko na gonitwę. I stąd dróżka, która jest między rynkiem, a torem kolejowym nazywała się Pferdwege – końska ścieżka – jej zarysy zresztą widać między 3 Maja, a Jana z Kolna, a ten kawałek, który dochodzi do Polnej jest wybrukowany.

O 6 rano codziennie do pracy – określone pory karmienia, czyszczenia itd. Ja miałem na szczęście bliziutko, bo przez płot tylko. Było czasami monotonnie, choć co roku przychodziły nowe konie, trzeba było ujeździć. Szukałem jednak urozmaicenia i dlatego zatrudniałem się chętnie i często do filmów. Kuchnia filmowa jest bardzo ciekawa – choć jak się z boku popatrzy jest to bardzo nużące. Ja zawsze mówię, że w filmie to się pracuje w przerwach między czekaniem. Bo tego czekania jest naprawdę sporo, ale wtedy jest okazja do porozmawiania z scenografem, kostiumologiem, facetem od uzbrojenia i mnóstwo ciekawych rzeczy się człowiek podowiaduje. Bardzo lubiłem te wyjazdy – ostatni film w którym jeździłem to „Stara Baśń” Hoffmana – a zaczynałem w „Krzyżakach” Forda w 1960 roku. To już wtedy byłem u tychchłopców jeżdżących jak  Matuzalem. Teraz już nie jeżdżę, ale chodzę na tor jak tylko zatrąbią na wyścigi, zajmuje się wykreślaniem dystansów, urządzaniem bieżni, a poza tym kręcę bombą. Od 15 lat kręcę tą bombę. To jest jedenz niewielu reliktów z dawnych lat – właściwie są takie dwa na torze – najstarszy to jest kamień przy ulicy Polnej – niedaleko krzyża papieskiego. Kiedyś czyściliśmy cały ten teren i ukazał nam się kamień z napisem niemieckim, żew tym miejscu padł 19 lipca 1903 roku wielki miłośnik jeździectwa – Graf von Puttkamer. On był oficerem u CzarnychHuzarów we Wrzeszczu i w czasie biegu myśliwskiego miał wypadek, w którym się tak poturbował, że po dwóch tygodniach zmarł. I to upamiętnia ten kamień. Drugi element z dawnych lat to jest maszt z korbowymoprzyrządowaniem do wciągania bomby – tzn. znaku  dla startera, że kasy totalizatora są zamknięte i można wyścig zacząć. Chciano to oddać na złom, ale bronię tego jak niepodległości! Coś z tych starych lat powinno zostać, zwłaszcza że mnóstwo rzeczy, które świadczyły o historii Sopotu zostało zniszczonych. Zresztą do dziś nie mogę sobie darować, że znalazłem w gruzach Riwiery – na Powstańców Warszawy – żetony z kasyna, inkrustowane mosiądzem – myśleliśmy że to złoto i wydłubywaliśmy to. Ale nie zachowałem tego, a to taka fajna pamiątka była. Kiedyś robiono remont w Grand Hotelu i tam wyrzucono sanki – a one były z kierownicą, coś w rodzaju bobsleja. Chowałem je bardzo długo na hipodromie, ale potem ktoś oddał to na złom – i strasznie tego żałuję.

Kto zresztą dziś pamięta wiklinowe kosze, które były na płatnych plażach. Kiedyś w czasie wakacji byłem koszowym na Południowych Łazienkach. A innego lata na Łazienkach Północnych wypożyczałem kajaki. Koszowy wynajmował kosze, bo one wszystkie miały numerki z tyłu. To kosztowało bodajże 2,5 za godzinę, choć już teraz nie pamiętam. Były to 60te lata. Miałem jeszcze wtedy wolne wakacje. Niektóre kosze miały takie mechanizmy z tyłu, można było rozłożyć.

Myśmy byli użyteczni – jak była zima stulecia to część z nas rozwoziła konno telegramy, paczki. Ja z kolegą zaprzęgami jeździliśmy z lekarzami jako pogotowie. Rano rozwoziliśmy pieczywo i mleko do szpitali. A w nocy rozgarnialiśmy śnieg pługami. Choć przez długi czas urzędnicy w Sopocie traktowali nas, jako kraj za drogą, jako PGR… no fakt, że gnoju to myśmy produkowali sporo. Przed przyjazdem Papieża było 600 ton gnoju do wywiezienia. Dawniej pieczarkarze odbierali obornik, ale coś tam się załamało, więc gromadziliśmy to na torze i to dokładnie w tym miejscu, gdzie potem stanął ołtarz. Nie mieliśmy gdzie to wywozić, a to drogo by kosztowało, paliwa nie było. Jak wybudowano Żabiankę, pierwsze bloki przy Rybackiej, to babcie siadały przed blokami na stołeczkach przy wejściu.I oni protestowali, że im gnój śmierdzi, a myśmy się śmieli, że im słoma z butów ledwo wyszła , ze wsi przecież przyjechali, a już im śmierdzi.

Ważne wydarzenie z czasów pracy to Mistrzostwa Europy w Powożeniu Zaprzęgami Czterokonnymi w 1975 roku. Wtedy przyjechał angielski książę Filip i startował jako zawodnik. Mam zdjęcia jak jest na trybunie, jak powozi, jak wychodzi ze stajni. Ostatni koncert Tiny Turner to tez było wydarzenie. Byłem wtedy gospodarzem toru i w ciągu 3 godzin musiałem wprowadzić na tor 15 potężnych tirów. Zobaczyłem jak wspaniale potrafią to zorganizować, tir za tirem podjeżdżał, wózek wjeżdżał do środka, wywoził elementy i już zaraz trzech ludzi je łapało i ustawiało, a jeden człowiek miał cały pas kluczy i to wszystko skręcał. Przyjechali po południu, a do rana olbrzymia konstrukcja stała.A jak skończył się koncert to do 5 rano wszystko było rozebrane do czystego. Zaimponowało mi to.

Ciągle żałuję, że ja już nie mogę pracować na hipodromie, to wreszcie jest taki ośrodek, jaki widziałem na zachodzie –z częścią rekreacyjną, z hipoterapią, z przepiękną ujeżdżalnią – to wszystko chciałbym mieć jak byłem młody, ale mnie teraz też to cieszy, że jest teraz tutaj.

Pochody

Lubiliśmy to bardzo, bo była taka podniosła atmosfera. Czyszczenie, pucowanie, dobieranie czwórek maściami. Było mnóstwo amatorów – bo tu stało 220 koni, to nas 16 nie dałoby rady. Więc amatorzy też się szykowali – dla nich to zawsze było spektakularne wydarzenie. Zawsze jechaliśmy ostatni, bo po nas było już ślisko… Było to bardzo barwne, bryczki też jechały. W stanie wojennym nas pracowników toru ubrali w paradne mundury ORMO – białe bluzy, białe bryczesy, berety itd. I jechaliśmy jako oddział ORMO. A czasie kolejnego pochodu powoziłem bryczką, w której jechał dyrektor i paru innych oficjeli. A z tyłu przykleiłem transparent Solidarności. Gonili za mną! Dyrektor mówił – Wojtek czemu ty tak szybko jedziesz!?

Na 22 lipca u nas były zawody, impreza wewnętrzna, pochodów wtedy nie było, nie pamiętam, czy w ogóle w Sopocie były – w Gdańsku na pewno. Może jakiś festyn był. Nas tak często nie brali do tych konwentykli, bo to było trudne organizacyjne, zajmowało sporo miejsca.

Stan wojenny

Od 1981 do 1984 roku byłem karawaniarzem. Ponieważ dosyć ostro działałem w czasie Solidarności w 1980 roku to mój dyrektor zorientował się, że zaczynają za mną chodzić. Więc wynalazł mi taką historię, że brałem konia rano i jechałem na cmentarz na Malczewskiego. Tam zaprzęgałem go do wozu, zwoziłem śmieci, pomagałem przy porządkach. Ok. 12 przebierałem konia i zaprzęgałem do karawanu, jak był pogrzeb to jechałem tuż za księdzem. Wieczorem wsiadałem na konia i wracałem na hipodrom. Był to fajny okres – ciągle coś się działo. Grabarze byli często w stanie nieważkości, więc ja za nich to robiłem, co dawało mi dodatkowy dochód –powiem, że zupełnie niezły. Jak się wszystko mniej więcej unormowało byłem cały czas na torze. Wtedy na przykład jeździłem karetą do ślubów w parę pięknych, siwych koni. Jeździłem aż do Gdańska. Pałac ślubów był we Wrzeszczu. To było kłopotliwe, bo jak się do centrum pojechało po parę młodą, a potem się wracało to obok szła linia tramwajowa. Konie się panicznie bały, a jak motorniczy zobaczył zaprzęg i zaczął dzwonić to nie było możliwości ich przytrzymać. Galopem konie szły. Rzecz była żeby skręcić w bramę tego Pałacu Ślubów. Panna młoda często była potem taka aż zielona ze strachu, ale udawało się bez wypadków!

Wizyta Jana Pawła II

Potem była budowa ołtarza papieskiego – 3 miesiące to trwało. Było to ciekawe dla mnie – ci twórcy, którzy tu przyjechali z rzeźbami – 120 rzeźb było. Plener się odbywał na bieżni zaraz obok budującego się ołtarza – a miał 75 metrów długości, 25 metrów wysokości. Potężna konstrukcja. Przyjechali też żołnierze z oddziału saperskiego i sprawdzali wykrywaczami metalu cały teren toru. Wtedy wykopali prawie 100 kilową bombę, która leżała ok. 35 centymetrów pod ziemią na trasie, tuż za przeszkodą, gdzie kilkaset razy skakaliśmy! Reszta włosów mi się zjeżyła! Na szczęście nic się nie stało, a ta bomba się urwała z jakiegoś samolotu i spokojnie leżała w tej ziemi. Wtedy wykopali mnóstwo amunicji. Bo okazało się w 1944 roku przez parę dni stała tu niemiecka brygada czołgowa. Kiedyś na jesieni spadł pierwszy śnieg i zobaczyłem, że na torze są równoległe smugi. Dowiedziałem się, że w czasie I wojny światowej rodziny dostały ziemię na uprawę. I oni tam hodowali ziemniaki – to były takie zagony podzielone rowkami – i tam gromadził się ten śnieg! Przekonałem się, jak ziemia gromadzi ślady! Nie trzeba czytać, starczy że się spojrzy na ziemię. W czasie II wojny światowej na Polnej, gdzie jest Wyższa Szkoła Psychologii Społecznej był szpital dla niemieckich lotników Luftwaffe i stąd tutaj ta wieża spadochronowa. Na torze lądowały samoloty zwiadowcze, które nie potrzebowały długiego rozbiegu – 150 metrów. Stąd z tego czasu wojny było tu dużo amunicji i uzbrojenia itd.

Trójmiasto?

Ja jestem stąd – dlatego że w Gdyni , Gdańsku się pracowało, ale żyło się – spało i bawiło w Sopocie! Sopot jest moim zdaniem, choć niby już nie ma przerwy między tymi miastami – Sopot jest od Trójmiasta inny. Choćby przez skład ludnościowy, rozkład wiekowy. 1/3 ludzi jest w moim wieku. Jest chyba też więcej ludzi procentowo z wyższym wykształceniem. I ja zawsze miałem takie poczucie, że ja nie muszę z Sopotu wyjeżdżać, bo świat przyjeżdżał do mnie – więc nie musiałbym się nigdzie ruszać. Takie miasto jak Gdańsk, to może być każde stare miasto, urbanizujące się, wiele takich jest. Gdynia też jest inna. A Sopot jakby ciągle był zanurzony w tym co było, mimo tego wszystkiego co się dzieje. Bo przecież mnóstwo rzeczy się zbudowało, tyle spektakularnych rzeczy. To wszystko nie odrywa miasta od korzeni, mgiełka przeszłości ciągle krąży po Sopocie. Wcale nie czuję jakiejś specjalnej więzi z Trójmiastem, choć obie moje córki mieszkają w Gdyni. Fajnie by Sopot ciągle był Sopotem. Z żoną często jedziemy do Parku Północnego, maszerujemy do strumyka i z powrotem i patrzymy na ten park, który ciągle jest nasz – ten z moich młodych lat, ale jednak już zmodernizowany, przyjazny ludziom.

Mieliśmy stosunkowo niewiele do czynienia z Kaszubami – ja Kaszuby odkryłem bardzo późno. Właściwie stałem się patriotą kaszubskim od kiedy kupiliśmy sobie kawałek ziemi w Krzesznej, postawiliśmy tam dużą przyczepę holenderską, mamy widok na dwa jeziora. I to mnie zafascynowało – język, ludzie, co się tam działo. A wcześniej to mnie nie interesowało. Te konie, z którymi pracowałem to bardzo zaborcza historia, bo nie zostawiało miejsca na cokolwiek innego. Choć ja zawsze starałem się być w ciekawych miejscach. Zjeździłem z nimi kawałek świata, nie płacąc za to złotówki. Nie można było dostać paszportu, a ja jeździłem za granicę. Teraz jestem na emeryturze, ale się nie nudzę. Czasami doradzam przy składaniu zaprzęgu lub gdy znajomi chcą kupić konia. Choć jest inna historia, bo jak zaczynałem to wszystkie konie były państwowe – dziś wszystkie prywatne.

Dla mnie Sopot jest miastem z klimatem i ja tu czuję jego klimat, a nie klimat Gdańska, czy Gdyni.

Mieszkanie w którym mieszkam, to mieszkanie funkcyjne, kiedyś jak wyszedłem to widziałem stąd morze, aż po Nowy Port, potem wybudowano Oceanic, potem osiedle – by zobaczyć morze musiałem wejść na sedes w łazience, a gdy dziś tam wejdę to zobaczę sedes po drugiej stronie ulicy.

Trudno mieszkać w Biskupinie, tak więc nie wyobrażam sobie by miasto się nie rozwijało. Więc jak jestem ciągle zadowolonym Sopocianinem, tak jak byłem zadowolony gdy byłem szczawikiem i na bosaka po tym Sopocie biegałem. To nie jest infantylne uczucie. To co mnie otacza jest dla mnie i tego nie odrzucam.

Materiał udostępniony na licencji CC-BY.Źródło: Muzeum Sopotu, Projekt "Sopocianie"

 

(J.F)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitterTwitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz

0%