Zamknij

Jaki był Sopot w pierwszych latach po wojnie? Wspomnienia Leona Godlewskiego

11:40, 05.02.2023 Muzeum Sopotu, Projekt Sopocianie

Materiały Muzeum Sopotu, Projekt Sopocianie / Retusz: get.imglarger.com

Muzeum Sopotu prowadzi projekt naukowo-badawczy "Sopocianie" opisujący dzieje miasta i jego mieszkańców. Poniżej prezentujemy jedno ze wspomnień, które ukazało się pierwotnie w Encyklopedii Sopocian, będącej częścią tego projektu. Zachęcamy Państwa do zapoznania się również z innymi materiałami muzealnymi dostępnymi w wersji cyfrowej na stronie sopocianie.muzeumsopotu.pl.

_______

Materiał archiwalny.

© Muzeum Sopotu, "Projekt Sopocianie"

Leon Godlewski - relacja

Lata 1945-1948 w Sopocie

Stopniowe wyzwalanie obszaru Polski okrojonego z terenów Kresów i przekazanego nam układami w Jałcie i Poczdamie, sprawiły ogromne ożywienie w społeczeństwie w kraju w każdym zakresie. Działalność ta przejawiała się zarówno w pozytywnym, jak i negatywnym sensie. Nie będę zajmował się indywidualnymi działaniami, takimi jak zabór pozostawionego mienia lub zwykły rozbój wynikający ze słabości nowych władz. Wspomnieć jednak muszę o działaniach, które w czasie od kwietnia 1945 roku do końca 1946 miały wpływ zasadniczy na życie naszej ciężko dotkniętej przez wojnę rodziny. Pozbawieni ojca zamordowanego w 1943 roku w Auschwitz Birkenau i zaginionego na terenie Z.S.R.R. starszego syna, wracaliśmy jako rodzina składająca się z matki (52 lata), syna (16 lat) oraz córek 9 i 5 lat mających.

Ja z mamą przybyliśmy na rozeznanie powrotu do przedwojennego miejsca zamieszkania, Sopotu, już 6 kwietnia. Drogę z podwarszawskiego Izabelina do Bydgoszczy przebyliśmy koleją po poszerzonych już torach sowieckim „eszelonem”. Z Bydgoszczy [dop. red. - jechaliśmy] wraz z grupą operacyjną mającą stanowić zalążek władz wojewódzkich i miejskich.

W tym czasie siedzibą w/w władz był budynek ratusza w Sopocie jako miejsce najmniej uszkodzone przez działania wojenne zarówno w Sopocie, jak i Gdańsku. Prędkość organizacyjna działania władz w powołaniu Zarządu m. Sopotu była niezwykła. Od pierwszych dni po przybyciu oddział meldunkowy i kwaterunkowy zameldowywał napływających przybyszów i wydawał nakazy kwaterunkowe, korzystając jeszcze z nazw ulic niemieckich.

Willa przy Rickert Str. 25

Nasze przedwojenne mieszkanie przy Am Markt 7/9 było już zajęte przez parę miłych, inteligentnych ludzi, którzy wojnę przetrwali na obrzeżach Gdyni. Z rzeczy pozostawionych w 1939 r. zastaliśmy jedynie żyrandol w stołowym pokoju oraz w kuchni lodówkę na lód naturalny.

Naszym planem było znalezienie odpowiedniego domu, w którym można by było uruchomić pensjonat kilkupokojowy dla przybywających Polaków, a z czasem pensjonariuszy. Takim domem została willa przy Rickert Str. 25. Była ona częściowo uszkodzona przez pocisk artyleryjski i z tego powodu pozostawała dotąd niezamieszkana. Wyjątek stanowił pokój w suterenie, gdzie przebywała rodzina uciekinierów niemieckich z Prus wschodnich, złożona z dwóch starszych pań i jednego starszego mężczyzny.

Na willę tę uzyskaliśmy przydział już 14 kwietnia 1945 r. Z tym momentem zaczęliśmy prace przy oczyszczaniu domu po kwaterujących w nim przed wkroczeniem wojsk sowieckich do Sopotu oddziałów niemieckich, które z braku wody i działającej kanalizacji, wypełniali wanny ludzkimi odchodami. Do pracy tej zaangażowałem z całą premedytacją zamieszkałego w suterenie Niemca, płacąc mu za to ½ bochenka chleba za dzień. Następną najistotniejszą sprawą było uzupełnienie wybitych szyb, oszklenia domu.

Wojskowe rekwizycje

W okresie pierwszych miesięcy po kwietniu 1945 roku w Sopocie była dwuwładza. Istniała wtedy Wojenna Komendantura Goroda Zoppota mieszcząca się na obecnej alei Niepodległości, na rogu z ul. Podjazd. Podległe jej oddziały wojskowe dokonywały rekwizycji wszelkiego dobra materialnego jako „trofiejnych wieszczej”. Dotyczyło to zarówno urządzeń najcięższych, jak ma przykład kotła z Danżiger Milch Zentrale wleczonego przez całe miasto za ciągnikiem aż na bocznicę kolejową, instrumentów muzycznych, głównie fortepianów i pianin, jak i maszyny do szycia. Sprzęt ten później często niszczał niewłaściwie przechowywany na dworze w oczekiwaniu na transport do ZSRR.

Taka ekipa nawiedziła we wczesnych dniach maja również nasz dom, zamierzając dokonać rekwizycji pianina marki Lipczyński oraz maszyny do szycia Singer, która jest do dziś sprawna i znajduje się w mym posiadaniu.

Moja mama, której ojczystym językiem był rosyjski i która ukończyła konserwatorium muzyczne w Tyflisie (Tbilisi) usiadła do pianina i zaczęła grać, i śpiewać rosyjskie piosenki, również twierdząc, że jest krawcową, co spowodowało całkowitą odmianę sytuacji i prośbę o szycie dla nich „galife” (czyli spodni bryczesów). Mama zgodziła się pod warunkiem dostarczenia wzoru oraz zapłaty w postaci bielizny pościelowej lub materiału na nią dla wyposażenia pensjonatu. Umowa została obustronnie wypełniona ku zadowoleniu stron i przedmioty pozostały w naszym posiadaniu.

[ZT]15239[/ZT]

Pensjonat "Gozdawa"

Pod koniec maja pensjonat „Gozdawa” został uruchomiony i powieszone na ruinach dworca kolejowego ogłoszenie kierowało zawsze komplet gości, około 18 osób, do siedmiu pokoi skromnie wyposażonych i doprowadzonych do stanu użyteczności.

Starania o przydział lokalu oraz pozwolenie na prowadzenie pensjonatu napotykało już wówczas na kolosalne trudności. W sierpniu 1945 roku spada na naszą rodzinę pierwszy cios ze strony władzy ludowej! W pensjonacie zatrzymuje się nijaki ob. Wincenty Tyszko, który po obejrzeniu domu, za plecami mojej matki, posiadając jakoby posiadłość na utraconych ziemiach RP w Druskiennikach wystarał się w błyskawiczny sposób o przydział naszego domu jako rekompensaty utraconego. Przedstawiał się jako nowo mianowany wicewojewoda pomorski. Cios ten groził całkowitą ruiną naszej, dopiero co uruchamianej, podstawy egzystencji.

Mama moja podjęła starania odwoławcze, informując jednocześnie Delegaturę Morskiej Izby Kontroli przy Prezydium Krajowej Rady Narodowej o działaniach mających cechy nielegalności. Odwołania te zostały uwzględnione, zwłaszcza że oświadczenia ob. Tyszko były konfabulacją z znacznej mierze. Spokój trwał niedługo!

Grupa krakowskich plastyków

Z Krakowa przyjechała na Wybrzeże grupa plastyków z zamiarem powołania do życia Szkoły Sztuk Pięknych. Podobnie jak ob. Tyszko zatrzymali się u nas w pensjonacie Gozdawa, zajmując cztery pokoje. Grupa składała się z czterech par „małżeństw”.

Wnuk z żoną, Stadnicki z żoną, Strzałecki z żoną oraz Jacek Żuławski (czy z żoną nie pamiętam). Mama była na początku zadowolona z wynajęcia czterech pokoi mniejszej niż zazwyczaj ilości osób. Niedługo lokatorzy zaczęli być mocno kłopotliwi z powodu trybu życia, który prawdopodobnie cechował ich w środowisku artystycznym w Krakowie, a który przejawiał się w głośnych libacjach zakłócających spokój pozostałym mieszkańcom, a zwłaszcza gorszącym małe dziewczynki, moje siostry.

Zbliżała się jesień. Mama, dokładając ogromnych starań, zdobyła możliwość zakupu opału w ilości sześciu ton koksu, a nie mając chwilowo gotówki na pełna ilość, zaproponowała istniejącemu już wtedy sekretariatowi szkoły, mającemu siedzibę naprzeciwko, zakup ½ tej ilości. Propozycja została przyjęta, ale w czasie nieobecności mamy, całość skierowana została do piwnicy szkoły. Na protest uzyskała odpowiedź, że niebawem dostanie resztę.

[ZT]15319[/ZT]

Tu następuje drugi cios

Plastycy zaopatrzeni w specjalne upoważnienia rządowe, podpisane podobno przez Cyrankiewicza, który wówczas jeszcze nie był premierem, ale znaczącą osobą we władzach i do tego z Krakowa, doprowadzili do unieważnienia przydziału domu mojej mamie i zajęcia całości dla potrzeb pracowników szkoły z nakazem opuszczenia przez nas zajmowanych dwóch pokoi.

Tym razem wszelkie odwołania nie dały rezultatu, jedynie uzyskaliśmy lokal zastępczy w postaci mocno zrujnowanego mieszkania po stacjonujących do niedawna żołnierzach sowieckich na ul. Wybickiego 44. W taki to haniebny sposób niszczyło się życie wdowy z trojgiem dzieci, w tym najmłodszą uratowaną, adoptowaną córeczką, żydówką wyniesioną przez moją siostrę z warszawskiego Getta.

Opisane wypadki były na tyle głośne, że zainteresowała się nimi stara, w sensie dosłownym i faktycznym, członkini partii komunistycznej w przedwojennej Polsce, ale o niewzruszonej dotąd stronie etycznej i wprawdzie nie była w stanie odmienić zaszłości, ale była pomocna w znalezieniu zatrudnienia dla mamy. Zachowujemy w dobrej pamięci osobę Marii Moczydłowskiej i jej ówczesną pomoc.

Pomimo zatrudnienia mojej mamy, sytuacja materialna była bardzo trudna, co zmusiło mnie do szukania pracy w wieku 16 lat i braku średniego wykształcenia. Pracę podjąłem w lecie 1946 r. w Biurze Odbudowy Portów Kierownictwa Robót w Gdyni, a następnie w roku 1947 przeniesiono mnie do Gdańskiego Urzędu Morskiego, gdzie pracowałem do czasu zaaresztowania w czerwcu 1948 r. w ramach będącej wówczas akcji likwidowania b. członków A.K. i osób z nimi związanych.

Moja mama, pomimo doznanych od władz szkód i ciosów, nie zaniechała działania społecznikowskiego, wiążąc się działalnością w związku byłych więźniów politycznych i wdów, i sierot. Dzięki jej działalności kilka wdów autochtonek, które poniosły straty przez hitlerowców w czasie wojny uzyskały renty bądź możliwość zatrudnienia w zorganizowanych prze nią warsztatach tkackich wykonujących kilimy artystyczne. Część z tych kilimów było również eksponowane w paradnej części Grand Hotelu w Sopocie.

[ZT]15534[/ZT]

Cios ostatni

Ostatnim ciosem zadanym przez władzę ludową naszej rodzinie był nakaz wydany mojej mamie wysiedlenia ze strefy nadgranicznej. Dom przy ul. Wybickiego 44-46 był początkowo przydzielony pracownikom Szkoły Sztuk Plastycznych. W wyniku czego oprócz nas, którzy dostali przydział jako zastępcze, w domu tym zamieszkali prof. Paweł Gajewski, jedyny mianowany profesor w tym gronie, oraz adiunkt Smolana z żoną. Po śmierci prof. Gajewskiego w mieszkaniu tym na parterze, przylegającym do naszego, zamieszkał mjr. Margules, dowódca Wojsk Ochrony Pogranicza. Żyd - jak wielu wojskowych dowódców w tym czasie. Ponieważ nakaz wysiedlenia zbiegł się z zamieszkaniem majora, matka moja posądzała go o chęć powiększenia swego mieszkania naszym kosztem. Do wysiedlenia jednak nie doszło, ponieważ ja byłem już wówczas dorosłym i taki zabieg wymagałby dania mi mieszkania zastępczego.

Moja mama była mieszkanką Sopotu do swej śmierci w roku 1967 r. Na skutek mojego wniosku do Instytutu Yad Vashem, po sześcioletnim oczekiwaniu na rozpatrzenie, została uznana za Sprawiedliwą wśród Narodów Świata w roku 2012.

Materiał archiwalny.

© Muzeum Sopotu, "Projekt Sopocianie"

[ZT]15763[/ZT]

(Muzeum Sopotu, Projekt Sopocianie)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitterTwitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz

0%