Zamknij

"Myśmy się bawiły żetonami z kasyna". Sopot we wspomnieniach Marii Kadłubowskiej

14:00, 12.06.2022 .

Stefan i Regina Czarneccy z córkami Danutą i Marią, Sopot 1948 r. / Materiały Muzeum Sopotu

Muzeum Sopotu prowadzi projekt naukowo-badawczy "Sopocianie" opisujący dzieje miasta i jego mieszkańców. Poniżej prezentujemy jedno ze wspomnień, które ukazało się pierwotnie w Encyklopedii Sopocian, będącej częścią wspomnianego projektu. Zachęcamy Państwa do zapoznania się również z innymi materiałami muzealnymi dostępnymi w wersji cyfrowej na stronie sopocianie.muzeumsopotu.pl.

_______

Materiał archiwalny.

© Muzeum Sopotu, "Projekt Sopocianie"

 

Erazm

O naszym stryju, Erazmie Czarneckim, który mieszkał w Sopocie w latach 1945-1949, (do swojej śmierci), opowiadała już moja siostra Danuta Czarnecka – Rudnik, ja chciałam tylko dodać kilka szczegółów, które pamiętam. Erazm, powołany 1 września 1945 r., pełnił obowiązki Dyrektora Biura Portowego Głównego Urzędu Morskiego w Gdańsku. W 1949 r. Stryj został zaaresztowany przez UB. Zarzucono mu sabotaż, pod pretekstem, że wpuścił do portu jako pierwszy w kolejności, zamiast statku rosyjskiego, statek angielski.

Żona Erazma opowiadała, że jak UB przyszło do domu i robili rewizję, to wszystko wyrzucali na ziemię, ale kilka papierów udało jej się niezauważenie kopnąć pod biurko. Dzięki temu mamy jedną teczkę z jego materiałami. Są to na przykład fragmenty przedwojennych gazet, np. ze zdjęciem z Akademii Grunwaldzkiej w Gdyni, gdzie przemawiał, ale nie wiem z którego roku. Albo fragmenty z gazety „Ilustrowany Kurier Codzienny” z 1931 roku. Zachowały się też jego przemówienia – np. wygłoszone przez radio w Gdyni w 1933 roku, mowa w sejmie w czerwcu 1933 roku i też z Wolnego Miasta Gdańska po niemiecku.

Niestety w czasie tej rewizji wszystkie pozostałe dokumenty Stryja zabrano. Erazm trafił do więzienia, ciotka nawet do Bieruta jeździła, ale nic to nie dało. W więzieniu stryj dostał zawału, przewieźli go do Akademii Medycznej i tam zmarł. Stryj Erazm był moim ojciec chrzestnym. Pamiętam, że miał piękną kolekcję gdańskich mebli i obrazów zachowanych częściowo jeszcze z czasów przedwojennych.

Klub Jeździecki Karola Rómmla, ustawianie przeszkód, w koszulce w paski Bogdan Kadłubowski, Sopot lata 60. XX w. / Materiały Muzeum Sopotu

Tor wyścigowy w Sopocie

Mój mąż Bogdan Kadłubowski był architektem, ale jego pasją było jeździectwo. Był trenerem jeździectwa w klubie jeździeckim działającym na torach wyścigowych w Sopocie. Początki klubu szkolącego młodzież to czasy pułkownika Karola Rómmla. Był on przedwojennym olimpijczykiem (1912, 1924, 1928 r.), jednym z najbardziej znanych polskich jeźdźców. Był przedwojennym trenerem kawalerii w Grudziądzu. Rómmel był bardzo ciekawą postacią - był legendą. Był twórcą tzw. polskiej szkoły jazdy, która stanowiła unikalny styl jazdy na bazie tradycji włoskiej, naturalnej szkoły jazdy połączony z elementami polskich tradycji wojskowych i sportowych. 

Rómmel był już wiekowym człowiekiem w latach 50-60, gdy prowadził klub przy ul. Smolnej (usytuowany prawie naprzeciw torów wyścigowych, pod lasem) na skrzyżowaniu dzisiejszej Alei Niepodległości i ul. Czyżewskiego. Klub mieścił się na terenie przyległym do lasu i parku, za obecnym hospicjum, gdzie był kiedyś szpital gruźliczy. Teren oddzielony był płotem, stajnie były w dawnych pomieszczeniach pomocniczych byłego majątku. Rómmel skupił wokół siebie ludzi, których znał, którzy przed wojną zajmowali się jeździectwem i hodowlą koni. Niektórzy potem pracowali na torach wyścigowych jako hodowcy, czy w administracji torów. Oprócz regularnych jazd szkoleniowych ta grupa organizowała różne imprezy. Np. skiing – jeździło się za końmi na nartach, organizowano kuligi. Pamiętam też rajdy Hubertusy – z okazji patrona św. Huberta – kiedy odbywały się pogonie "za lisem". To wszystko działo się w lasach sopockich. Potem było ognisko, bigosy. Pan nadleśniczy z lasów oliwskich też był w to włączony, przygotowywał pieczonego dzika. Do klubu mógł zapisać się każdy, kto miał pasję, wykazał się umiejętnościami. Myślę, że klub posiadał około 20 koni. Regularnie odbywały się zawody na terenie całej Polski.

Ja też bywałam w klubie Rómmla, ale jeździłam tylko amatorsko, dla przyjemności. Gdy poznałam swojego męża na studiach architektury, był on już znanym jeźdźcem i instruktorem jeździectwa.

Rómmel traktował mojego męża prawie jak swojego syna, przekazywał mu swoje umiejętności jeździeckie, mąż był jego prawą ręką. Podczas pogrzebu pułkownika Rómmla na Srebrzysku w 1967 roku, mąż z kolegą, tak jak nakazywała dawna tradycja ułańska, oddali mu hołd pełniąc wartę w oficjalnych strojach jeździeckich "trzymając konie w ręku". Po śmierci płk. Rómmla mąż przejął prowadzenie klubu aż do czasu przeniesienia klubu na teren torów wyścigowych. Na torach klub działał pod nazwą Sopocki Ludowy Klub Jeździecki i ten okres działalności jest już bardziej znany w historii Sopotu. Klub wychował wielu znanych jeźdźców i wyszkolił doskonałe konie. W rankingu klubów polskich w latach 70-80 klub z 49. miejsca wysunął się na 1.

Pamiętam, że klub musiał uczestniczyć w pochodach 1-majowych i przejazd dużej grupy jeźdźców na koniach ulicami Sopotu był zawsze dużą atrakcją dla widzów. 

Danuta Czarnecka – Rudnik: Bogdan był faktycznie nadzwyczajny i niesłychanie zaangażowany w sprawy Klubu Jeździeckiego. Pamiętam, jak kiedyś przywieziono dla koni wagonami siano, które trzeba było szybko rozładować i nie było ludzi do przeładunku, to Bogdan robił to bez wytchnienia.

Klasa Marii Kadłubowskiej (z domu Czarneckiej) z wychowawczynią Elżbietą Cundziewidzką, Szkoła podstawowa ul. Książąt Pomorskich, Sopot lata 50. XX w. / Materiały Muzeum Sopotu

Szkoła

Chodziłam do szkoły na ul. Książąt Pomorskich – dziś jest tam I Liceum Ogólnokształcące. Musieliśmy nosić granatowe berety z czerwoną obwódką, tarczę i biały kołnierzyk. Oczywiście też wszyscy mieli granatowe fartuszki. Niektórzy mieli papierowe kołnierzyki i jak dyrekcja sprawdzała, czy wszyscy są odpowiednio ubrani, to szybko je sobie zakładali.

Moją wychowawczynią od 1 do 7 klasy była pani Elżbieta Cundziewidzka. Jej mąż był kapitanem statku internowanego przez Rosjan w Odessie. Statek ten potem z miejsca internowania wymknął się do Anglii. Pan Cundziewidzki oczywiście nie mógł już wtedy wrócić do Polski, chociaż po wielu latach, gdy tylko mógł wrócił. Moja wychowawczyni została sama z dwójką dzieci. Ówczesne metody wychowawcze nie zawsze byłyby do przyjęcia w świetle dzisiejszej naukowej pedagogiki; groch był rozsypany w kącie i była ośla ławka, a nawet w wyjątkowych wypadkach była wymierzana kara symbolicznego klapsa na środku klasy, ale wychowawczyni pełna była macierzyńskiego ciepła i dobrych intencji, aby uchronić dzieci od wpływów wszechobecnej propagandy i polityki. Oprócz uczenia nas czytania i pisania starała się wzbudzić w nas zamiłowanie do sztuki i próbowała nawet nauczyć nas dobrych manier w tamtej socjalistycznej rzeczywistości.

W naszej klasie była uczennica, której ojciec był dowódcą jakiejś specjalnej jednostki wojskowej. Wszyscy wiedzieli, że nie można było swobodnie rozmawiać w jej obecności. Jej ojciec organizował wyposażenie dla szkoły, np. wieszaki albo nowe tablice – pamiętam, że robiło to wojsko. W niedziele była akcja, żeby dzieci nie chodziły na msze do kościoła i urządzano tzw. poranki. Wysyłano dzieci na filmy radzieckie do kina. Raz byłam i zrobiło to na mnie ogromne wrażenie, miałam potem długo koszmary, bo tam pokazywano czasy wojny – to były propagandowe filmy o czasach wojny. W szkole codziennie rano był apel. Ustawialiśmy się wtedy w auli szkolnej w szeregach, klasami. Bywały też dni kultury, nazywało się to Artos. Zawodowi artyści przyjeżdżali do szkoły i np. grali Chopina albo występował zawodowy balet lub aktorzy recytowali poezje. Mam wrażenie, że klasyczny repertuar był edukacyjny. Dobry był poziom artystyczny tych przedstawień.

[ZT]13334[/ZT]

Sopot

Pamiętam, że wszędzie było bardzo dużo poniemieckich rzeczy. Dzieci się nimi bawiły. Myśmy się bawiły żetonami z kasyna sopockiego. Każdy je miał, nie wiem skąd je znajdowaliśmy, ale wymienialiśmy się nimi. Pamiętam też dużo książek poniemieckich, ale nikt ich nie szanował, a wiele z nich miało piękne ilustracje. U nas na strychu też takie znalazłam. Dzieciństwo było takie, że czuło się pozostałości kultury niemieckiej.

W mojej klasie było dużo dzieci z domu dziecka. Wiele było rodzin z osieroconymi, z powodu wojny, dziećmi. Na ulicach było widać ludzi, np. o kulach i się wtedy mówiło – o to jest inwalida wojenny. Więc ta wojna jakoś była ciągle obecna. Wiele domów miało fasady z poobijanym tynkiem, dzieci dopatrywały się śladów po kulach czy pociskach. Ponieważ ludzie napływowi dostawali przydziały na mieszkania, to ci, którzy wcześniej tu mieszkali, musieli dzielić się mieszkaniami. Jako dziecko miałam wrażenie, że autochtoni zamieszkują suteryny - tak było na naszej ulicy.

Moja niania, w moim wczesnym dzieciństwie, była Niemką i pamiętam, że te nianie to były właśnie często wdowy poniemieckie. One w latach pięćdziesiątych wyjechały z Polski do Niemiec. Często zarabiały praniem albo szyciem. Mieliśmy szwaczkę, która mówiła tylko po niemiecku. Przychodziła w miarę potrzeb na kilka dni do domu i szyła. Wtedy przychodziła też do nas praczka. W piwnicy była balia, tara i piec i ona tam prała i gotowała pościel. Moja niania mówiła do mnie też tylko po niemiecku i pamiętam do dziś, że ja ją rozumiałam, do dziś pamiętam niektóre niemieckie słowa, których mnie nauczyła – dla dziecka to jest widocznie naturalne. Te Niemki można było odróżnić, były inaczej ubrane, ich uczesania też były inne.

Sopot to według mnie było świetne, przyjazne miejsce do dorastania. Blisko morze, plaża, las. Wszędzie blisko, chodziło się samemu na piechotę. Jeździliśmy na rowerach, organizowaliśmy podchody i bawiliśmy się na ulicach - to były nasze place zabaw. Na jezdni bawiliśmy się w dwa ognie, piłkę i graliśmy w klasy, nie było dużo samochodów, od czasu do przejeżdżał tylko jakiś wóz. Chodziliśmy na jagody i grzyby, (na obrzeżach lasów było dużo jagód i grzybów, nie było jeszcze osiedli mieszkaniowych wciskających się w linie lasów). W lasach sopockich widziało się pozostałości bunkrów i widoczne wyraźnie rowy okopów. Przez lata na Łysej Górze była pojedyncza mogiła, podobno żołnierska, ktoś postawił brzozowy krzyż. Zimą tor saneczkowy i skocznia narciarska były czynne w lesie, niedaleko Opery Leśnej. Po szkole można było iść na narty na Łysą Górę. My znaliśmy wszystkie przejścia w okolicy. 

Sopot to było takie otwarte boisko. Dla nas, dzieci, wielkomiejskość Sopotu określały miejsca, szczególnie na ul. Bohaterów Monte Cassino (zwana dawniej ul. Rokossowskiego), które już dzisiaj nie istnieją jak: dwie lodziarnie lodów włoskich – (pamiętam, że sezon sprzedaży lodów zaczynał się od 1 maja), kino „Bałtyk” i „Polonia”, teatr „Kameralny”, sklepy „Gallux”, Dom Towarowy, komis, sklep „Baty”, czytelnia prasy „empik”, biuro podróży „Orbis”, Delikatesy, mały sklepik z cukierkami „pani Lusi”, sklep rybny, papierniczy, pawilon Cepelia, pawilony BWA i wiele innych. 

W późniejszym okresie Sopot doczekał się pobudowania obiektów nowoczesnej architektury w postaci Algi i Domu Turysty w Kamiennym Potoku. Pamiętam też czasy, gdy wejście na perony pociągów istniało od ul. Pojazd, schodami, przy wiadukcie.

Rodzice mieli krąg znajomych i wszystkie dzieci się znały. Do dzisiaj też, mimo że część się rozjechała po świecie, te kontakty są utrzymywane.

[ZT]13253[/ZT]

Jacek Baszkowski (z lewej) oraz rodzeństwo Danuta, Maria, Piotr Czarneccy, Sopot 1951 r. / Materiały Muzeum Sopotu

Paderewskiego

Nasza ulica Paderewskiego była wtedy brukowana. Tędy z Chwaszczyna i okolicznych wsi jechały na rynek wozy w dni targowe. (Rynek był dawniej przy ul Moniuszki, później w miejscu, gdzie teraz jest bank i sklep Alma [red. - obecnie Aldi].) Można było kupić od przejeżdżających naszą ulicą konnymi wozami rolników kapustę lub kartofle „na zimę”, słychać było na ulicy wołanie ‘kaartofle!”. Pamiętam do dziś turkot kół i odgłos kopyt końskich. Istniał też handel świeżym pieczywem „prosto z wozu”; koń ciągnął wóz - budę z otwieranymi z tyłu drzwiami i ladą i pan wołał – "bułki, chleb!" Rozwożono też mleko w butelkach. Dość powszechny był widok koni ciągnących ciężkie wozy załadowane węglem lub koksem. A zimą odważniejsze dzieci biegły z saneczkami za przejeżdżającym wozem, żeby się przyczepić z tyłu i skorzystać z jazdy na gapę – trzeba było uważać, żeby nie oberwać batem od woźnicy.

Codziennie wieczorem, na rowerze, przyjeżdżał pan, który zapalał lampy gazowe na ulicy. Zapalały się najpierw na niebiesko, a potem na żółto. Latarnie były żeliwne, miały piękny kształt, a szczególnie ich szklane, secesyjne klosze.

Dom pod numerem 4 miał malowniczy, nie istniejący już, pomost drewniany łączący wejście z ulicą. Dom z wieżą pod nr 5 nie był oryginalnie domem mieszkalnym tylko wozownią, podobnie jak nr 12, który był zajezdnią wozów dla okazałego budynku tzw. KIP-u, (przedwojenny Klub Inteligencji Polskiej) z wejściem od dawnej ulicy Podgórnej (później Świerczewskiego i Andersa). Pamiętam, że wiele domów miało fasady z poobijanym tynkiem, dzieci dopatrywały się śladów po kulach czy pociskach. Pamiętam, że do naszego domu często przychodziła kontrola z kwaterunku, sprawdzając, czy nie mamy za dużego metrażu.

Molo

Molo i plaża o każdej porze roku to rzeczywistość codzienna dzieciństwa w Sopocie, to miejsca bardzo ważne i bliskie. Mój ojciec był romantykiem morza. Jako chłopiec przeczytał „Wiatr od morza” Żeromskiego i książka ta zrobiła takie na nim takie wrażenie, że zadecydowała o jego przyszłości. Przyjechał do Gdańska i skończył w 1938 roku studia na Wydziale Techniki Okrętowej i Lotniczej na Politechnice Gdańskiej (był pierwszym polskim stypendystą budującego się miasta Gdyni).

Po wojnie projektował, budował i nadzorował budowę statków i prawie codziennie po pracy, po obiedzie, brał dzieci – mnie i siostrę – i szliśmy na spacer na molo. Bo ojciec mówił, że jak chodzi po molo, to czuje się jak na pokładzie statku - bo to drewno pod stopami, morski wiatr i zapach jodu. Wędrowaliśmy na koniec mola i z powrotem. Często zwiedzaliśmy statki, które przybijały do mola - ojciec miał wstęp na wszystkie statki. A też spacerowaliśmy plażą, w stronę Jelitkowa albo Orłowa, szczególnie w niedziele, całą rodziną. Pamiętam dobrze lata na plaży: kosze plażowe, grę w siatkówkę na plaży, lody „Mewa w czekoladzie”. Na brzegu plaży można było wtedy jeszcze znaleźć okruchy bursztynu. pełno było trawy morskiej, różowych i białych muszelek. Czasami w niedziele ojciec brał nas na lody do Grand Hotelu. Opowiadał, że przed wojną, jako student, z kolegami z politechniki przychodzili czasami wieczorami na tańce na kręgu tanecznym (dostępnym dla wszystkich), który był przed Grand Hotelem od strony morza, gdzie grała orkiestra taneczna. Drugim takim miejscem spotkań studenckich w Sopocie był ogródek restauracji przy Operze Leśnej, gdzie chodzono na tańce po obejrzeniu opery wagnerowskiej w Operze Leśnej.

Na molo, jeszcze przed deptakiem, zanim zrobiono takie wysokie zabudowane białe ławki, były barierki i stoliki. Moja ciotka Halina lubiła tam grać w brydża – mamy takie zdjęcie. Ciotka mieszkała przez jakiś czas u nas na Paderewskiego, a potem na Dąbrowskiego. Jej mąż był absolwentem Szkoły Morskiej w Tczewie, w czasie wojny pływał w konwojach do Anglii, po wojnie pływał jako 1-szy mechanik PLO w dalekie trasy do Chin. Ciotka lubiła spacerować, zabierała nas często na długie spacery, na molo, do parku przy plaży, do lasu.

© Muzeum Sopotu, "Projekt Sopocianie"

[ZT]13176[/ZT]

(.)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitterTwitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz

0%