Kiedy w piątek tuż po godzinie 16 przekroczyłem bramę sopockiego Hipodromu, poczułem coś, co trudno opisać słowami – połączenie lekkiego dreszczyku emocji, ciekawości i pewnego onieśmielenia. Whisky nigdy nie była dla mnie tematem codziennym. Owszem, kilka lat temu uczestniczyłem w degustacji trunków marki Jack Daniel’s, ale to był raczej wyjątek niż reguła. Whisky wciąż kojarzyła mi się bardziej z kulturą Wysp Brytyjskich i Stanów Zjednoczonych oraz opowieściami kilku znajomych entuzjastów niż z własnym doświadczeniem. A jednak, stając na rozległym terenie XI Festiwalu Whisky, przeczuwałem, że czeka mnie podróż w zupełnie nowy świat.
Od razu w oczy rzuciła się przestrzeń – ogromna, bo to aż 12 tysięcy metrów kwadratowych, wypełnionych namiotami, stoiskami, sceną koncertową i strefami relaksu. W dłoni miałem pakiet festiwalowy: kieliszek degustacyjny na smyczy, broszurę z kuponami na darmowe sample, książeczkę o Domu Whisky, płócienną torbę i wielorazowy kubek na wodę. Jeszcze nie wiedziałem, jak wiele historii i smaków kryje się w tych blisko czterdziestu kuponach. Pewne było natomiast, że czeka mnie olbrzymi wybór trunków do degustacji.
Nie trzeba być ekspertem, by poczuć, że whisky jest tu absolutną królową. Na stoiskach o uwagę uczestników Festiwalu zabiegały szkockie single malty, irlandzkie blendy, japońskie ciekawostki i edycje limitowane, których nazw wcześniej nawet nie słyszałem. Widać było, że dla wielu uczestników – często ubranych w marynarki, koszule, eleganckie sukienki, ale też w bardziej swobodnym stylu – była to prawdziwa uczta dla zmysłów i okazja do spotkania z pasją.
Jednym z pierwszych trunków, które spróbowałem, był Highland Park 12YO. To whisky o zaskakującym charakterze – na początku pojawia się delikatny dotyk dymu, ale po chwili na pierwszy plan wychodzi nuta suszonych owoców. Przy Bushmills Black Bush 8YO czułem irlandzką delikatność, która przeplatała się z wyraźnym wpływem beczek po sherry. Największym zaskoczeniem okazał się jednak Pig's Nose Blended Scotch Whisky – łagodny, niemal miękki dla podniebienia, zdecydowanie najbardziej „przystępny" dla kogoś, kto dopiero uczy się świata whisky.
Zupełnie inną przygodą była dla mnie japońska Hatozaki Pure Malt – delikatna, o jasnej, słomkowej barwie, która mimo 40% zawartości alkoholu była niezwykle łagodna. Przedstawiciel marki wyjaśniał:
„Sama nazwa Hatozaki wzięła się od najstarszej latarni morskiej w porcie w Akashi, obok której znajduje się destylarnia. To czteroletnia whisky, o naturalnym kolorze od beczek po bourbonie, bez dodatku karmelu”.
Przy stoisku Bushmills atmosfera była żywiołowa, a ambasador marki z dumą opowiadał o jednej z najstarszych destylarni na świecie:
„Najstarsza licencjonowana destylarnia? 1608 rok, Irlandia Północna. To, co ważne dla Irlandczyków, to potrójna destylacja. Dzięki niej whisky jest bardzo delikatna, przyjemna, owocowa – przeciwieństwo do szkockiej, która bywa bardziej drapieżna”.
A o samej Black Bush mówił:
„To blend, w którym 80% to single malt i tylko 20% grain – to rzadkość. Cała gama Bushmills opiera się na dwóch rodzajach beczek: ex-bourbon i po sherry”.
Spróbowałem, uniosłem kieliszek, powąchałem i wziąłem pierwszy łyk. Faktycznie – w ustach pojawiła się nuta owocowa i karmelowa, a całość była gładka, mniej agresywna niż szkockie odpowiedniczki.
Spacerując po terenie Hipodromu, co chwilę napotykałem niezwykłe aranżacje stoisk. Niektóre przypominały eleganckie bary w centrum Londynu, inne z kolei wyglądały jak scenografie z filmów. Największe wrażenie zrobiło na mnie stoisko The Deacon – przypominające obozowisko wprost z „Mad Maxa”. Rdzawy bus, mroczne dekoracje, postaci w klimatycznych strojach – wyglądało to jak plan filmowy, na którym whisky była głównym bohaterem.
Nieopodal stał piętrowy czerwony autobus rodem z Londynu, obok niego telefoniczna budka, a w tle słychać było DJ-a, który dopełniał atmosfery muzyką. Trzeba przyznać, że organizatorzy zadbali o każdy detal, a uczestnicy mieli okazję poczuć się jak w małym miasteczku whisky.
Whisky świetnie komponuje się z jedzeniem – przekonałem się o tym w festiwalowej strefie gastro. Zapachy unosiły się w powietrzu, przywołując na myśl amerykańskie barbecue. Foodtrucki oferowały rozmaite rodzaje jedzenia, w tym m.in. tex-mex: quesadillę, burrito w wersji mięsnej i wegetariańskiej, a także frytki belgijskie czy pizzę.
Nie brakowało też strefy cygar, która cieszyła się dużym zainteresowaniem. Tę jednak jako były palacz ominąłem szerokim łukiem – wystarczyło kilka oddechów, by przypomnieć sobie intensywny aromat tytoniu.
Festiwal to jednak nie tylko degustacje, ale też ludzie stojący za całym przedsięwzięciem. Udało mi się porozmawiać z Maciejem Wojciechowskim, dyrektorem sieci sklepów stacjonarnych Dom Whisky.
„Na strefie sklepowej mamy około tysiąca różnych pozycji, a samych butelek ponad dziesięć tysięcy. W tym roku otworzyliśmy się nie tylko na whisky, ale też na rumy, giny, tequile, a także wina i szampany. To ciekawy ruch, który spotkał się z dużym zainteresowaniem”.
Dodał też radę dla osób, które dopiero wchodzą w świat whisky:
„Na pewno warto zapisać się na masterclass. To doświadczenie, w którym ktoś od A do Z poprowadzi nas przez świat trunku, pokaże jak smakować, na co zwracać uwagę. My traktujemy alkohol nie tylko jako produkt, ale jako conversation starter – pretekst do spotkań i rozmów”.
Na koniec nie krył dumy:
„Czuję dużą satysfakcję, że udało nam się wykonać to w takim standardzie, w tak krótkim czasie. Efekt robi wrażenie”.
Kulminacyjnym punktem piątkowego programu był koncert zespołu Elektryczne Gitary. Kiedy zapadł zmrok, scena główna rozświetliła się światłami, a publiczność porwały dobrze znane dźwięki. Whisky wciąż była obecna – towarzyszyła rozmowom, toastom i wspólnemu przeżywaniu muzyki. To była kulminacja całego dnia: połączenie smaku, kultury i świetnej zabawy.
Choć sobota przywitała festiwalowiczów gorszą pogodą – zaledwie 11 stopni i deszcz – frekwencja znów dopisała. Na scenie pojawił się Łukasz Drapała wraz z gościem specjalnym, Dariuszem Kozakiewiczem z zespołu Perfect. Energia publiczności udowodniła, że Festiwal Whisky to nie tylko degustacje, ale i wielkie muzyczne wydarzenie.
Masterclassy znów przyciągały tłumy – zarówno tych, którzy chcieli dowiedzieć się więcej o procesie produkcji whisky, jak i osób ciekawych innych kategorii trunków, takich jak rum, szampan czy gin. To, co najbardziej mnie ujęło, to różnorodność uczestników: od koneserów po osoby, które po prostu przyszły spędzić czas z przyjaciółmi.
Whisky to tylko punkt wyjścia. Festiwal w Sopocie pokazał mi, że wcale nie trzeba być koneserem, by czerpać z niego pełną przyjemność. Można smakować, uczyć się, rozmawiać i chłonąć atmosferę – a wszystko to w otoczeniu ludzi, którzy przyjechali tutaj z jednej prostej przyczyny: bo lubią odkrywać coś nowego.
XI Festiwal Whisky był dla mnie przede wszystkim doświadczeniem wspólnoty – dowodem na to, że w Sopocie można stworzyć przestrzeń, gdzie spotykają się pasja, wiedza i dobra zabawa. A to dopiero początek kolejnego rozdziału tej historii. W przyszłym roku Festiwal powróci – a organizatorzy już dziś zdradzają, że chcą rozwijać formułę i zaskakiwać nowymi atrakcjami. Trudno się temu dziwić – liczba gości, atmosfera i różnorodność oferty pokazują, że zapotrzebowanie na tego typu wydarzenia w Polsce wciąż rośnie. Sopot, z jego wyjątkowym klimatem, wydaje się miejscem idealnym, by Festiwal Whisky rozwijał się jeszcze przez wiele kolejnych edycji.
Autor: Przemysław Szczygieł
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz
Użytkowniku, pamiętaj, że w Internecie nie jesteś anonimowy. Ponosisz odpowiedzialność za treści zamieszczane na portalu esopot.pl. Dodanie opinii jest równoznaczne z akceptacją Regulaminu portalu. Jeśli zauważyłeś, że któraś opinia łamie prawo lub dobry obyczaj - powiadom nas [email protected] lub użyj przycisku Zgłoś komentarz