Zamknij

Jak wygląda nostalgia sopockich 30-latków? Sprawdziliśmy to i trochę nam smutno

10:00, 26.03.2023 Przemysław Szczygieł
Skomentuj

My, dzieci Karlikowa, chcąc zjechać na sankach, korzystaliśmy z „górek”. Na tę największą w Sopocie - Łysą Górę - nikt na co dzień nie chodził, bo trzeba by było przejść przez całe miasto. Jeśli już to się zdarzało, to była to wyprawa, którą należało w pamięci odnotować jako wielką przygodę. Ba! O takie odczucia nie było trudno. Okoliczny Klakier w naszej wyobraźni niczym nie ustępował restauracjom z Podhala, a pobliski las tylko potęgował wrażenie bycia gdzieś indziej, gdzieś daleko.

Wyścigi i Dolny Bronx

Łysa Góra była jednak atrakcją od święta i jako dziecko pewnie nawet sam bym tam nie trafił. Na co dzień to jednak mieliśmy te swoje „górki”, które mieściły się w okolicy dość osobliwej - między ruinami starych zakładów mięsnych, które nazywaliśmy „rzeźnią”, ogródkami działkowymi obleganymi przez lokalnych pijaczków i „Ósemką” – szkołą, która… smakowała jak knedle ze śliwkami. Poza tym był to też obszar pogranicza. Położona nieco wyżej ulica Łokietka to był już w naszym mniemaniu Sopot Wyścigi, który czasami nazywaliśmy WBX-em. To zaś miało stanowić skrót od „Wyścigi Bronx”. Wszystko poniżej to był oczywiście "Dolny Bronx", a przynajmniej tak w uproszczeniu to postrzegaliśmy.

Sankami prosto do rowu

Wracając jednak do górek - na sankach zjeżdżały tu chyba prawie wszystkie dzieci z dzielnicy. Do dyspozycji były dwie trasy – główna, która rozpoczynała się obok furtki prowadzącej na teren szkoły, oraz boczna, biegnąca wzdłuż pobliskiego płotu. Choć w rzeczywistości był to zaledwie skromny pagórek, jako dzieci nie stroniliśmy od dramatycznych nazw. W końcu wyobraźnia robiła swoje. Dlatego drugie z tych zboczy ochrzciliśmy mianem… góry śmierci. Ta swoją złą sławę zawdzięczała rowowi, do którego można było wpaść przy niefortunnym zjeździe. Choć rów nie wyglądał zbyt bezpiecznie, to nie pamiętam, żeby ktokolwiek skończył z czymś więcej niż z co najwyżej kilkoma siniakami.

Badyle, herby i zadrapania

Jeśli zaś o siniaki chodzi, to te niezależnie od pory roku chętnie łączyły się z zadrapaniami i stłuczeniami. Najobficiej jednak dawały o sobie znać latem, kiedy "tor saneczkowy" zamieniał się w miejsce starć 10- czy 12-latkow wyposażonych w drewniane "miecze" (zwykłe badyle, czasami tylko oskrobane z kory), a niekiedy nawet i "tarcze" z dykty. Wbrew przestrogom złowróżbnych matek nikt oczu wtedy nie stracił, zarówno podczas naszych dziecięcych starć, jak i ekspedycji prowadzących na działki.

W szczytowym okresie w tych dziecięcych wojnach uczestniczyło nawet po kilkadziesiąt osób. Wtedy też okazało się, że z tymi tarczami to był jednak zły pomysł. Wcześniej wszyscy jako tako uważali, żeby nie zrobić sobie krzywdy. Kiedy zaś pojawiły się tarcze, a na nich malowidła niby herby, niektórzy zaczęli poczynać sobie nieco zbyt śmiało...

Za przykład niech posłuży incydent z nieco starszym od nas jegomościem, na którego wołano, nomen omen, Pała (od nazwiska). Otóż Pała do nas, czyli dzieci z podstawówki, chyba pałał nienawiścią, bo któregoś razu, nie wiedzieć czemu, przyszedł na "górki" z pokaźnym kijem baseballowym. Kawałki dykty oczywiście na nic się wtedy zdały. Zostały roztrzaskane w oka mgnieniu, a i ręka też ucierpiała. Ból był tak wielki, że później przez kolejne trzy dni się zastanawiałem, czy nie doszło do złamania (choć tu niewątpliwie zadziałała też wrodzona skłonność do przesady), ale niemniej zabawy, choć bolesnej, nie żałowałem. Dlaczego jednak o tym wszystkim opowiadam?

Bo prawdziwych "górek" już nie ma...

... i nie będzie. Ot, tak jakby rozsypały się jak ta dykta. I nie ma też tej "rzeźni" z czerwonej cegły, ani łąk dzikich Buszmenlandii, gdzie koczował cygański tabor i gdzie odkryliśmy ziemiankę z wersalką i mapą ZSRR. Są za to apartamenty, zawsze premium, i nowoczesne osiedla, zawsze strzeżone. Są zadbane błonia, wytyczone ścieżki i przystrzyżona trawa. Jest to, co nowe. Jest to, co świeże i piękne. Jednak czasami, na przykład w taki dzień jak ten, w jakiś magiczny sposób chciałoby się spojrzeć na te nieistniejące, wyidealizowane, zupełnie fantazmatyczne "górki". I choćbym nie wiadomo jak bardzo wytężył wzrok, to ich już przecież nigdy tam więcej nie zobaczę.

[ZT]16373[/ZT]

(Przemysław Szczygieł)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitterTwitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(4)

PiotrPiotr

3 0

Nit nie nazywał rejonu Okrzei i Białkowskiego, Karlikowem.
Nikt Sopockich łąk nie nazywał błoniami.
Zapomnieliście wspomnieć o pralni Śnieżka, o barze Tosty, o blaszaku z piwem i rybami w miejscu "Tawerny".
Jest wiele, wiele miejsc nie wymienonych w artykule.
12:22, 26.03.2023

Odpowiedzi:0
Odpowiedz

reo

KiaaKiaa

1 1

Dziwny to wpis ( bo ani to artykuł, ani news). Nic nie wnosi. Jakieś osiedlowe historie. A jak wiadomo każde osiedle ma swoje wspomnienia... Czy powstanie z tego cykl? 14:43, 27.03.2023

Odpowiedzi:1
Odpowiedz

Przemysław SzczygiełPrzemysław Szczygieł

0 0

Pomyślimy nad tym. Wszystko zależy od tego, na ile Państwu będzie odpowiadała tego typu publicystyka - bo jak słusznie Pani zauważyła nie jest to ani news, ani artykuł. W sensie gatunkowym chyba najbliżej byłoby temu tekstowi do pamiętnika (nie mylić z dziennikiem) i komentarza publicystycznego. A co do tego, że nic nie wnosi - nie mnie to oceniać, sam jednak cenię subiektywne spojrzenie na różne sprawy i uważam, że mogą one stanowić wartość.

Pozdrawiam serdecznie 10:34, 31.03.2023


Były SopocianinByły Sopocianin

1 0

Hmm... Trzydziestolatków? Mam 55, a mógłbym napisać dokładnie to samo. Cudowne to były miejsca. A Śnieżka? Miała wielki stalowy komin, z którego leciał często czarny gęsty dym, a cała okolica miała w związku z tym czarno na parapetach. 19:26, 27.03.2023

Odpowiedzi:0
Odpowiedz

0%