Nie będę obiektywny w ocenie tej książki, bo… po prostu nie mogę być. Bo jestem sopocianinem z urodzenia, „od zawsze i na zawsze”; bo fragmentem „Sopotów” są nie tylko moje rodzinne wspomnienia, którymi się z autorem chętnie podzieliłem, ale i moje sopockie książki, dość często tu przywoływane, czy to w formie cytatów czy przypisów. Bo w końcu to także i mój osobisty, bardzo prywatny Sopot – oczywiście tylko jeden z wielu, jakie istnieją - ale dla mnie najważniejszy. Jak mogę zatem pozostać obojętny na nową książkę o moim mieście?
Tomasz Słomczyński starał się przy pisaniu tej książki zachować równy dystans (który miał mu - jak sądzę - zapewnić bezstronność i „autorski immunitet”) do wszystkiego i wszystkich. Do tych, którym się współczesny Sopot podoba i akceptują go ze wszystkimi konsekwencjami i uciążliwościami, jak i do tych, którzy czują – trochę jak ja - że ktoś im całkowicie bezkarnie ukradł miasto młodości. Do historii i wielokulturowego dziedzictwa naszego wspólnego przecież miejsca na ziemi. Do wielu pokoleń mieszkańców oraz kuracjuszy, letników, „stonki”, „pato-turystów” - obojętnie jak nazwiemy przyjezdnych i miejskich gości. Do pokolenia swoich dziadków, rodziców i rówieśników. Do sopockości, polskości, niemieckości i kaszubskości tego miejsca. Do jego kurortowej architektury z przełomu wieków. Ale chyba jednak zbyt często autor nazywa ją „pretensjonalną”, jakby sam siebie przekonywał do konieczności użycia tego określenia, właśnie po to, aby pozbyć się emocjonalnego stosunku do ulic, starych kamienic i historycznych budynków, ich oryginalnych detali, wymyślnych wieżyczek czy drewnianych werand. W końcu z pewną dozą ostrożności i dziennikarskiego dystansu podchodzi również do swoich i cudzych wspomnień (z oczywistych powodów dość wybiórczych), które przecież z założenia zawsze nieco zniekształcają rzeczywistość i przywołują ją selektywnie.
Autor świadomie wzbraniał się przed wpisaniem go do jakiejkolwiek sopockiej „frakcji”, zatem siłą rzeczy, a może raczej siłą ciążenia, zasiadł okrakiem na samym szczycie sopockiej barykady, z nadzieją, że z takiej perspektywy wszystko można zobaczyć i ocenić lepiej. Trochę żartem, ale tak naprawdę zupełnie serio nazywa stan dość naiwnej, młodzieńczej z natury miłości do swojej małej ojczyzny „sopockowatością”. Nadgryza tworzoną latami przez kolejne pokolenia legendę kurortu, dekonstruując kolejne mity. Disneylandyzacja i turystyzacja to pojęcia, które autor przywołuje i które trochę tłumaczą, co stało się ze współczesnym Sopotem. Nie tłumaczą jednak (bo Słomczyński skupia się bardziej na reporterskiej diagnozie, a nie na receptach, przyznając sobie status obiektywnego obserwatora, a nie czynnego uczestnika) czy ten kierunek był nieuchronny i czy można go jeszcze w jakikolwiek sposób zatrzymać czy odwrócić. Ale nie chce on w tej dyskusji – moim zdaniem absolutnie słusznie - być rozjemcą, adwokatem którejkolwiek ze stron, czy tym bardziej sędzią. Ważniejsza dla niego jest dość nostalgiczna podróż „w poszukiwaniu straconego czasu”. Podróż, w której ważniejsza jest droga niż konkretny cel.
[ZT]10233[/ZT]
Podoba mi się w tej książce zachowana równowaga pomiędzy historią i teraźniejszością, wpisująca się w głos tzw. pokolenia X, które dorastało w momencie historycznego przełomu lat 80. i 90. Dlatego jestem przekonany, że zdecydowanie najbardziej spodoba się ona rówieśnikom autora, o podobnych do niego doświadczeniach – szkolnych, studenckich, sezonowych, politycznych, społecznych, artystyczno-kulturalnych czy towarzyskich.
Podobają mi się też uchwycone sprawnym dziennikarskim piórem, zatrzymane w rozpędzonym czasie, sopockie obrazki i sceny. To wręcz literacko-reporterskie miniaturki, które chyba więcej mówią o specyfice współczesnego miasta, niż kolejne badania opinii społecznej lub opasłe tomy analiz socjologicznych i demograficznych.
Swoją drogą, chwilami, zwłaszcza pisząc właśnie o specyfice współczesnego Sopotu, autor – mimo swoich wcześniejszych zastrzeżeń – staje się nie tylko mimowolnym świadkiem, ale i wnikliwym recenzentem niektórych negatywnych zjawisk, związanych z kierunkiem rozwoju miasta:
„Disneylandyzacja sprawia, że miasto opanowane przez turystów staje się lunaparkiem, przestrzenią imprezy, nieustannego jarmarku. Wszystko jest na niby, tymczasowe, wszystko wolno, bo przecież trwa święto. Owszem, trwa dla tych, którzy przyjechali tu, by świętować, ale już niekoniecznie dla tych, którzy tu mieszkają. Tym chętniej pozbędą się oni za duże pieniądze swoich nieruchomości, by zamieszkać w jakimś normalnym miejscu. W ten sposób przestrzeń miasta staje się fasadą, dekoracją, kolorową i banalną scenografią, w sam raz do odgrywania określonych czasowo ról: imprezowicza, letnika, turysty. Ale nienadająca się do prawdziwego życia – tak jak scenografia wnętrza domu sprawdza się w teatrze, ale nikt nie chciałby tam mieszkać naprawdę”.
Można się oczywiście przyczepić do kilku drobnych nieścisłości, ale autor przecież nie ukrywa przed nami, że nie jest historykiem i nie aspiruje do bycia sopockim kronikarzem. Mimo to, blisko 400 stron jego tekstu opatrzone jest starannie przypisami, a bogata bibliografia liczy aż 46 pozycji. Na taką objętość tych – w sumie dość nieistotnych – potknięć, i tak jest wyjątkowo niewiele:
Nadburmistrz Weltbad Zoppot (w latach 1923-1930), dr Erich Laue, oskarżony w roku 1933 o nadużycia przez Urząd do Walki z Korupcją, funkcjonujący przy Gdańskim Senacie i ostatecznie aresztowany za defraudacje, związane z budową Kasino Hotel (czyli dzisiejszego Grand Hotelu) nie popełnił samobójstwa w areszcie Wolnego Miasta Gdańska, ale okryty niesławą musiał opuścić ostatecznie kurort i umarł w szpitalu w Poczdamie. Na usprawiedliwienie: sam podobną pomyłkę też wcześniej popełniłem w jednym ze swoich sopockich tekstów, ale później ją zweryfikowałem na podstawie dostępnych źródeł.
Wspominany przez autora kontradmirał Józef Unrug, dowodzący Obroną Wybrzeża we wrześniu roku 1939 nie mógłby z Helu ostrzelać sopockiego Kasino Hotel, w którym 21 września zatrzymał się Adolf Hitler ze swoją świtą, nawet gdyby wydał swoim podwładnym taki właśnie rozkaz. I to nie tylko z uwagi na stosunkowo ograniczony zasięg armat, którymi dysponował, bo po prostu sytuacja polskich obrońców, którym brakowało już amunicji (również tej artyleryjskiej) i żywności, atakowanych przez wojska niemieckie z lądu, morza i powietrza, była już wtedy praktycznie beznadziejna. Kmdr Unrug podjął ostatecznie decyzję o kapitulacji 1 października, a akt kapitulacji podpisano następnego dnia właśnie w sopockim Kasino Hotel.
I Ogólnopolskiego Festiwalu Jazzowego w Sopocie na pewno nie otwierał w dniu 6 sierpnia 1956 roku Józef Kisielewski, tylko jego główny „ideolog” i jazzowy guru pokolenia, pisarz Leopold Tyrmand. Członek Honorowego Komitetu, kompozytor, felietonista i literat, Stefan (nie Józef) Kisielewski (słynny Kisiel, który Sopot później sportretował w jednej ze swoich powieści) rozpoczynał za to drugi dzień festiwalu następującymi słowami:
„Występuję tutaj jako gość z innego świata, muzyki tak zwanej poważnej. Wydaje mi się, że jazz jest niezwykle interesującym zjawiskiem artystycznym, muzycznym, a także obyczajowym, psychologicznym i socjologicznym. To zgromadzenie wygląda zupełnie inaczej niż koncert symfoniczny i wydaje mi się bliższe współczesnej naturze. Jazz jest wszędzie i urabia zbiorową psychikę, to jest jego rewelacyjna społecznie właściwość. Festiwal uważam za start polskiego życia jazzowego”.
Ale te drobne nieścisłości, choć na pewno będą wychwycone przez wnikliwych czytelników – pasjonatów historii, w żaden sposób nie wpływają jednak na wciągającą, wielowątkową narrację książki i nie zakłócają jej odbioru. Można by się jednak zdecydowanie pokusić o wzbogacenie części ilustracyjnej, zwłaszcza, że naprawdę jest z czego wybierać (choćby w bogatym archiwum zdjęć Zbigniewa i Macieja Kosycarzów). Ale na to, jak sądzę, autor nie miał już większego wpływu.
„Pisk mew jest wszechobecny, brzmi jak wiatr, smakuje jak sól, pachnie jak wodorosty” – pisze sentymentalnie (a jednak!) Tomasz Słomczyński w zakończeniu swojej książki – „Dziwne to, ale jedna mewa sieje w duszy niepokój. Ale to samo brzmienie, zharmonizowane w masie tęsknych złorzeczeń, uspokaja, każe trwać w przekonaniu, że tak właśnie krzyczy przestrzeń, która sięga horyzontu, niczego nie zamyka, a wszystko otwiera. Tak, jak na końcu sopockiego mola”.
To niby jedno małe miasto, „skrojone na ludzką miarę” – jak napisała Agnieszka Osiecka (która w końcu też przecież przyczyniła się do budowy sopockiego mitu), a jednocześnie tak wiele różnych Sopotów. Niech każdy pozostanie zatem przy swoim Sopocie. Niech każdy ma taki Sopot, na jaki zasłużył. Bo może na tym właśnie polega fenomen tego miasta, że ma ono tak wiele twarzy i wizerunków, czasami zupełnie odmiennych, a nawet sprzecznych. No to ponadgryzajmy- choć trochę - legendę tego miejsca razem z autorem. Warto!
Wojciech Fułek
[ZT]16487[/ZT]
3 0
Szkoda tylko, że autor siedząc "okrakiem na samym szczycie sopockiej barykady" nie sięgnął nogami poza Monciak... Może okazałoby się iż Sopot to też Kamionka gdzie jeszcze dosłownie kilka lat temu mieszkanie nie kosztowało półtorej bańki a w bloku mimo tego że pełno jest mieszkań na wynajem (wiem bo mieszkam) to jest spokojnie, cicho i jest pełno zieleni. To taki fajny Sopot (mój od 8 lat) który cenię. To 10 minut spacerkiem na Monciak i 15 do Szczęśliwego Nowego Jorku na truskawkówkę do Borysa :)