Zamknij

"Byliśmy sir Lancelotem i jego ludźmi". Sopot we wspomnieniach Anny Romankiewicz

11:03, 26.12.2022 Muzeum Sopotu, Projekt Sopocianie

Biwak 11 Drużyny Harcerskiej ZHP, Sopot 1963 r. / Materiały Muzeum Sopotu

Muzeum Sopotu prowadzi projekt naukowo-badawczy "Sopocianie" opisujący dzieje miasta i jego mieszkańców. Poniżej prezentujemy jedno ze wspomnień, które ukazało się pierwotnie w Encyklopedii Sopocian, będącej częścią tego projektu. Zachęcamy Państwa do zapoznania się również z innymi materiałami muzealnymi dostępnymi w wersji cyfrowej na stronie sopocianie.muzeumsopotu.pl.

_______

Materiał archiwalny.

© Muzeum Sopotu, "Projekt Sopocianie"

Urodziłam się w Sopocie w 1960 roku. Rodzice – Grażyna i Marian Sztobryn mieszkali w domu przy ulicy Polnej. Chciałabym podzielić się moimi wspomnieniami z lat dziecięcych – Szkoły Podstawowej nr 8, a szczególnie tymi najpiękniejszymi dotyczącymi „Dwójki”, czyli Szkoły Podstawowej nr 2…

Było ciepłe popołudnie dojrzałego lata, takie gdzie słychać leniwe brzęczenie pszczół, liście nie są już soczyście zielone, lecz nieco przyprószone unoszącym się w powietrzu pyłem, a powietrze jakby zamarło w bezruchu. W ogrodzie pod drzewami panował miły cień, a dojrzewające owoce smakowały jak rajska ambrozja. Nie do końca miałam wówczas pojęcie co to jest takiego, ale właśnie w tym momencie to określenie najbardziej mi odpowiadało. Myślami byłam już w Jasieniu, w leśniczówce, gdzie spędzałam co roku dwa ostatnie tygodnie wakacji.

- Aniu, chodź na chwilę – głos mamy wyrwał mnie z miłych rozmyślań na temat dalszych wakacji - musimy porozmawiać.

Będąc przekonana, że chodzi właśnie o wyjazd i szybko pobiegłam do domu. W dużym pokoju tata i mama siedzieli w fotelach, a na stoliku leżała otwarta koperta i list, a właściwie pismo służbowe. Dotyczyło mnie, a nadane było przez moją szkołę. Cały przyjemny nastrój prysł jak przysłowiowa bańka mydlana; coś ścisnęło mnie w gardle i jakiś niezmierny ciężar przygiął moje plecy. Nie miałam siły znów wracać myślami do wszystkiego co wydarzyło się w ciągu ostatniego roku. Wszystkie niemiłe odczucia sprawiły, że stałam chwilowo wyłączona z rzeczywistości. Powoli zaczął do mnie docierać stanowczy głos taty. To właśnie ta stanowczość zaczęła przywracać mi świadomość, ponieważ tata był człowiekiem niezmiernie spokojnym i rzadko słyszałam go zirytowanego.

- Moje dziecko nie jest piłką, którą można przerzucać, gdzie się chce i kiedy się chce, niekonsekwentnie realizując swoje cele. Zostanie tak jak postanowiliśmy na początku wakacji. Ania do „Ósemki” już nie wróci - usłyszałam szczęśliwą dla mnie decyzję. Nawet skora do rozważań różnych wariantów moja mama tą decyzję przyjęła z milczącą aprobatą.

- Dziecko drogie po przeczytaniu tego listu rozmawialiśmy z tatą o zaistniałej sytuacji. „Ze względu na wysokie wyniki w nauce oraz aktywność społeczną i sukcesy w dziedzinie plastyki dyrekcja szkoły postanowiła nie przenosić uczennicy do rejonu...” - zacytowała fragment pisma mama.

Trzy lata wcześniej rodzice długo rozważali decyzję, do której szkoły mnie posłać. Nieopodal naszego domu przy ulicy Polnej, jakieś trzy minuty drogi, stał wyniosły, majestatyczny budynek Szkoły Podstawowej nr 2, czyli Dwójki, szkoły jeszcze przedwojennej i do niedawna zasadniczo jedynej w pobliżu. Wejście znajdowało się wtedy od ulicy Głowackiego. Dziś mieści się tu Szkoła Wyższa Psychologii Społecznej. Nieco dalej, bo około pięciu minut drogi od domu rozpoczęła się budowa nowoczesnej szkoły. Dotychczasowa „Ósemka” miała swoją siedzibę w barakach, które wszyscy potocznie nazywali stajniami. Były to budynki gospodarcze nieistniejącego dworu, w którym stacjonował król Jan Kazimierz, podczas toczących się w Oliwie pertraktacji pokojowych. Drugim budyneczkiem był drewniany barak, do dziś nazywany Białym Domkiem.

Nowa szkoła miała być duża, jasna i przestronna, a w dodatku miała posiadać własny basen (czego nie zrealizowano). W tamtych czasach był to niewyobrażalny luksus. „Dwójka” natomiast jeszcze do niedawna była przepełniona, dzieci uczyły się na dwie, czasami nawet trzy zmiany. Lista uczniów w klasach była tak duża, że trzeba było doklejać ją na oddzielnej kartce do dziennika. To była moja szkoła rejonowa; abym mogła pójść gdzie indziej Rodzice musieli napisać pismo do odpowiednich władz oświatowych, te zaś musiały wydać na to zgodę. Wszystko poszło zgodnie z planem.

11 Sopocka Drużyna Harcerska. Anna Romankiewicz (z domu Sztobryn) jako dziecko drużyny na rękach harcerki, Sopot 1963 r. / Materiały Muzeum Sopotu

„Ósemka”

Bardzo przeżyłam pierwszy dzień w szkole, byłam nieco przestraszona, ale dumna z faktu bycia uczennicą klasy pierwszej. Z dzieci nikogo nie znałam, bo sąsiedzi byli w „Dwójce”. Pamiętam jak w pierwszym dniu nauki tata mówił mi o konieczności grzecznego zachowania, trzymania dłoni równo ułożonych na blacie ławki oraz nierozmawiania przez całe 45 minut. Było to niebywale trudne i bałam się czy sprostam tym wymaganiom.

Po pierwszym dniu nauki, pełna wrażeń jeszcze długo zdawałam relację z tego niewątpliwie przełomowego wydarzenia w moim życiu. Ławki były ogromne, z blatami pomalowanymi na zielono, a w górnej części na środku w wyciętym otworze stał kałamarz. Nasza Pani wyznaczyła nam miejsca w klasie oraz parę do ławki. Wszystkie dziewczynki siedziały z chłopcami i nie wolno było się przesiadać. Ten fakt poruszył mnie nieco, ponieważ ziściło się to czego się wcześniej obawiałam. Niezawodny okazał się tata, który zupełnie nie widział w tym problemu i całkowicie mnie pocieszył twierdząc, że z chłopakami też da się żyć. I faktycznie tak było! Byliśmy również klasą sportową, ale szkoła nie miała jeszcze sali gimnastycznej, więc ćwiczyliśmy na dworze do czasu, kiedy pogoda na to pozwalała, a później na korytarzach.

Bardzo szybko zaprzyjaźniłam się z nowymi koleżankami i kolegami. Do dziś dnia potrafię wymienić ich imiona i nazwiska choć przyszło mi spędzić z nimi tylko dwa lata.

Pewnego dnia Pani weszła do klasy, jak co dzień wyczytała listę obecności i z niedowierzaniem spojrzała na klasę.

- Ania i Tomek, co to ma znaczyć przecież nie pozwoliłam Wam siedzieć razem. Bardzo różnicie się wzrostem i Tomek siedząc w drugiej ławce będzie zasłaniał tablicę kolegom z tyłu.- Posłusznie wstaliśmy oboje, bo takie zasady wówczas panowały, a nade wszystko Pani była ogromnym autorytetem.

- Co to czyżby stał się jakiś cud, jesteście równego wzrostu! - moment wstania sprytnie wykorzystaliśmy, abym ja mogła stanąć na palcach, a Tomek lekko przykucnąć. - Wychowawczyni widząc tak starannie przemyślany plan z uśmiechem na twarzy uległa naszym prośbom i mogliśmy siedzieć razem.

Nadeszła zima i zdecydowanie trudniej się żyło w tym słabo dostosowanym na potrzeby szkoły budynku. Należy nadmienić, że w czasach mojego dzieciństwa zimy były długie, mroźne i śnieżne, a lata upalne, pełne fascynująco grzejącego Słońca i od czasu do czasu ciepłych, ulewnych i krótkich burz. Tak więc zima nie była byle czym.

W naszej klasie stał duży kaflowy piec – zupełna nowość! W moim domu od zawsze były kaloryfery i tylko w niektórych starych sopockich mieszkaniach widywałam piece. Nasz szkolny codziennie rano podpalany był od strony korytarza przez woźnego, więc jak przychodziliśmy o godzinie 8.00 to witało nas przyjemne ciepło. Czasami jednak, gdy wcześnie rano była mglista, deszczowa pogoda, piec nie miał „cugu'. Wtedy w klasie było chłodno i Pani pozwalała nawet założyć kurtki.

[ZT]15030[/ZT]

W następnym roku nauki przeszliśmy do nowego budynku. Był duży, przestronny i jasny, ale śmierdziało w nim betonem i panowała wszechobecna wilgoć. Budynek dopiero sechł. Czułam się zagubiona w prostych formach korytarzy, schodów i sal. Tęskniłam w skrytości ducha za małym, niewygodnym, ale bezpiecznym barakiem. Myślę, że wszyscy z lekkim rozrzewnieniem patrzyliśmy w kierunku starego budynku. Ważne jednak było, że byliśmy zżyci i razem. Skład klasy nieco się zmienił. Chłopiec siedzący niegdyś przy piecu – wyizolowany, niekomunikatywny i zaniedbany został już po raz trzeci w pierwszej klasie. Trudno powiedzieć, czy wzbudziło to w nas jakiekolwiek odczucia, bo nie zaprzyjaźniliśmy się z nim – był jakby z innej planety. Nie przypominam sobie abyśmy mu dokuczali; nie był elementem naszych rozgrywek. Inni i owszem. Szczególnie gdy w grę wchodziły nasze zabawy na przerwach. Byliśmy sir Lancelotem i jego ludźmi. Byli też i ludzie szeryfa. Wśród nielicznych filmów telewizyjnych to był właśnie nasz ulubiony serial. Raz nawet skończyło się to rozbiciem głowy nieszczęśnikowi, który zgodził się być przeciw Rycerzowi Okrągłego Stołu. Do dziś pozostaje dla mnie tajemnicą, jakim cudem to ja byłam sir Lancelotem, a cała klasa zgodnie uczestniczyła w tych zabawach. Pamiętam, jak Pani zabroniła nam się w to bawić, po niefortunnym wypadku z głową kolegi.

- Dzieci drogie, Janusza zabrało Pogotowie. Będzie miał założonych kilka szwów. Ta zabawa mogła się skończyć znacznie gorzej. Proszę się przyznać czyj to był pomysł i kto stał na czele tej szalonej zabawy. - Z poważną i zasmuconą miną Pani przeprowadziła tą rozmowę zaraz po wydarzeniu.

- Ja - wstałam, a nogi lekko ugięły się pode mną. Wiedziałam, że to sprawa honoru i trzeba się przyznać. Pani ze zdumieniem spojrzała na mnie, jedną z najmniejszych w klasie.

- I ja - w jednej chwili wstała ze mną Gośka, mój zabawowy giermek.

Tego dnia wszyscy przyznaliśmy się do winy i solennie przyrzekliśmy, że z sir Lancelotem to już koniec. Od dnia następnego bawiliśmy się w Thierry'go Śmiałka – postać zdecydowanie nudniejszą, ale słowo to słowo. Już nigdy nie powtórzyliśmy tak niecnych praktyk, a o Janusza troszczyliśmy się jak umieliśmy. Na pewno okrył się nimbem chwały.

W te niewątpliwie szczęśliwe chwile, jak fałszywa nuta w orkiestrze, wdarł się głos szkolnej lekarki. Po dwóch latach wyczytała w moich dokumentach, że zaraz po moim urodzeniu została poczyniona adnotacja o możliwości wystąpienia szmerów w sercu. Jak każde dziecko byłam prowadzona przez lekarza pediatrę, który monitorował tą sprawę. Niepokoje lekarskie nigdy się na szczęście nie sprawdziły. Uzyskałam zgodę pójścia do klasy sportowej, w której zresztą nie dokonywaliśmy specjalnych wyczynów, mieliśmy niewiele zwiększoną ilość godzin wf-u. Byłam dzieckiem zdrowym i ruchliwym. Na nic się zdały prośby nauczycieli wychowania fizycznego, rozmowy rodziców, zaświadczenia lekarzy pediatrów. Nie i koniec! Pod koniec drugiego roku nauki zadecydowano, że mam pójść do klasy równoległej. To była katastrofa! Przeszłam do klasy B, gdzie nikogo nie znałam.

Dziś jak usiłuję odtworzyć listę uczniów to właściwie nikogo nie pamiętam podczas gdy bez trudu wymienię wszystkich z „mojej klasy”. Czułam się gorsza, było mi wstyd(?), straciłam kontakt z rówieśnikami z klasy A. Jedyne chwile jakie pamiętam to tylko te złe, wiele złych. Nie chcę ich wspominać, nie chcę negatywnie oceniać koleżanek i kolegów z tamtej klasy. Wina była w sytuacji i w świecie ludzi dorosłych, a nie w uczniach. Nawet nowa wychowawczyni sprawiała, że czułam się wykorzystywana i lekceważona. Inne wartości były tu istotne niż te, które obowiązywały w moim świecie. Również środowiskowo klasa była zupełnie inna niż dotychczasowe standardy. Wszystko to budowało między nami mur. Starałam się odnaleźć możliwie najlepiej w nowej sytuacji. Miałam nowe koleżanki, z którymi spotykałam się po lekcjach, bawiliśmy się. Ale to nie było to! Zupełnie inny świat. Tak naprawdę to we mnie była blokada i niechęć, ale również brak wspólnej płaszczyzny wyobraźni, różnica w kategoriach wiedzy i umiejętności.

Zmiana nadeszła szybciej niż się spodziewałam. Koło Fortuny Losu zawirowało po raz kolejny w moim życiu.

Anna Romankiewicz (z domu Sztobryn ) na biwaku 11 Drużyny Harcerskiej ZHP, Sopot 1963 r. / Materiały Muzeum Sopotu

Nowa Szkoła – „Dwójka”

Rodzice postanowili przenieść mnie do „Dwójki”. I tak 1 września 1970 roku rozpoczęłam naukę w SP nr 2.  Właściwie nie pamiętam pierwszego dnia, może dlatego, że od początku czułam, że to moje miejsce. W nowej klasie (już trzeciej w krótkiej szkolnej karierze) Pani przedstawiła mnie: opowiedziała klasie o mnie, a mnie o klasie. Ani przez minutę nie czułam się samotnie czy głupio. Co najważniejsze zyskałam nowych przyjaciół, którzy mieszkali blisko mnie. Spotykanie się po lekcjach już nie stanowiło żadnego problemu. Nasza dzielnica to nie świat wielkich kamienic, nie mówiąc nic o blokach, o których wówczas nie miałam pojęcia. Owszem gdzieś na końcu Czarnej Drogi widać było z daleka takie budynki. Miałam kolegę, który mieszkał w Sopocie w bloku tzn. w domu dwupiętrowym, z płaskim dachem. Jak piękny był wówczas krajobraz. Wielkie betonowe konstrukcje nie zasłaniały horyzontu – widać było morze i wzgórza morenowe porośnięte lasem. Pomiędzy krajobrazami wtulone miasteczko o dachach z czerwonej cegły, o licznych wieżyczkach i drewnianych uroczych werandach. Wszystko to zatopione w zielonych ogrodach. Nasza ulica, w większości o zabudowie jednorodzinnej, nawet jak na spokojny Sopot była enklawą ciszy. Jedynym problemem był brak „podwórek”. Trzeba było się umawiać na spotkania i ustalić ich miejsce, czyli „u kogo”. Nic u nas nie było przypadkowe. W domach za to mieliśmy dużo miejsca do zabawy i przychylność rodziców.

Świat wokół był pełen tajemnic i nieprzebranych przestrzeni – tereny dzisiejszej ulicy Łokietka to ówczesna Czarna Droga i Pola (w pamięci ludzi pozbawionych wyobraźni wcześniejsze wysypisko śmieci z odwiecznym zakazem ich wywozu). Rosły tam potężne krzaki czarnego bzu tworzące nieprzebyte labirynty i naturalne altany. Poniżej ogrody ze starymi drzewami owocowymi, wiosną tworzące barwny bukiet na krańcu miasta. Nieopodal rzecz arcyciekawa – odkrywkowe wydobycie bursztynu. Ponoć inwestycja ta była nielegalna, ale w świecie dzieci nie miało to żadnego znaczenia. Dawało nam to możliwość organizowania niebywałych wypraw za kawałkami nieodnalezionych lub niechcianych kawałków bursztynu. Szczęście uśmiechało się do nas często i dawało możliwości snucia szerokich, fantastycznych planów na przyszłość. Na szczęśliwca z największym kawałkiem bursztynu patrzyliśmy z nieukrywaną zazdrością.

[ZT]15239[/ZT]

Tajemniczym obszarem był Hipodrom. Wchodziliśmy tam nie przez ogólnodostępną bramę, lecz przez dziurę w płocie. Dawało nam to poczucie wyjątkowości chwili i dreszczyk przyjemnego ryzyka. Tam szukaliśmy winniczków; nie dla jakiegoś określonego celu, ale z pasji zbieractwa. Przy płocie na teren Wyścigów, za kioskiem spożywczym leżały betonowe płyty. Fascynujące było przyjście z latarkami po deszczu, który wypłukiwał dziurę pod betonem. Przy odpowiednim skierowaniu strumienia światła można było zobaczyć ciemną, nieokreślonego kształtu przestrzeń. To były schrony! Wszyscy wiedzieliśmy, że od „Dwójki”, aż do baraków „Ósemki” ciągną się liczne podziemne korytarze. Krążyły wieści o całym labiryncie dochodzącym do ul. Książąt Pomorskich, czyli do Liceum nr 1, albo jeszcze dalej. Nie wspomnę już o możliwości pójścia na plażę co wypróbowali już kilka lat wcześniej nieliczni śmiałkowie.

Większość czasu spędzaliśmy w szkole. A były tam miejsca nie tylko równie, ale znacznie ciekawsze niż drzwi szafy w „Opowieściach z Narni”. Budynek był duży, solidny z wielkimi klasami i wysokimi sufitami. Drzwi do sal szerokie, o zaokrąglonych futrynach, dające możliwość stworzenia tam w razie konieczności szpitala. Tak projektowanych było wiele przedwojennych budynków szkolnych Gdańska i Sopotu. Przykryty był ogromnym dachem z czerwonej dachówki, urozmaiconym małymi, nietypowymi okienkami zwanymi bawolim okiem oraz kształtną, niewielką wieżyczką z zamkniętymi żaluzjami. Tam mieściło się miniaturowych rozmiarów obserwatorium astronomiczne. Wokół szkoły były dwa boiska, bieżnia i skocznia do skoków w dal. Drugą część zajmował sporych rozmiarów ogródek Jordanowski z niewielką karuzelą, huśtawkami i drążkami do ćwiczeń gimnastycznych. Było tam wystarczająco dużo miejsca do zabaw – graliśmy w berka, w gumę, w piłkę, rzucaliśmy do celu. Każda przerwa była doskonale wykorzystana i zaplanowana. Nie pamiętam w mojej szkole nudy. Zimą musieliśmy niestety maszerować po korytarzu wokół potężnych filarów podtrzymujących sufit. Przestrzeni tam również nie brakowało, a nauczyciel dyżurujący miał dopilnować abyśmy nie siedzieli pod ścianami wśród sterty tornistrów. Tylko dyżurni klasowi mogli zostać w sali lekcyjnej w celu starcia tablicy, podlania kwiatków lub przygotowania niezbędnych pomocy naukowych.

Czas szkolnej nauki to czas fascynacji światem i jego codziennym odkrywaniem. Pamiętam moment, w którym doświadczyłam, że powietrze jest widoczne. Podczas upalnego czerwcowego dnia, pełniąc dyżur klasowy, zobaczyłam jak na ławkach widać falujący, odbity ruch ciepłego powietrza. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom i dać wiary w swoje odkrycie. Nie uczyłam się jeszcze wówczas fizyki, więc nie mogłam mojej wiedzy odnieść do żadnej znanej mi dziedziny. Nie pamiętam kto wyjaśnił mi przyczynę „widzialności” powietrza i gdzieś w zakamarku mojej dziecięcej duszy, który jeszcze we mnie nie wygasł, to ja czuję się odkrywcą tego zjawiska. W klasie piątej skończyliśmy z nauką w jednej sali i przeszliśmy do systemu gabinetowego. Wiązało się to niestety ze zmianą dotychczasowej wychowawczyni – sprawiedliwej, stanowczej a jednak łagodnej pani Ireny Liedtke. Ale ku pocieszeniu zaczynał się świat szerokich możliwości – historia, język polski w najszerszym tego słowa znaczeniu, fascynująca fizyka i chemia. Oddzielne gabinety sprawiały możliwość przeniesienia się jakby za pomocą czarodziejskiej różdżki w światy odległe od siebie, równoległe i zupełnie zjawiskowe. Historia zaczynająca się od dziejów plemion zbieracko – łowieckich, niebywale ciekawie przedstawionych przez naszą nauczycielkę panią Stankiewicz, zainspirowała mnie natychmiast do wykonania siekierki z kości wygotowanej świńskiej łopatki oraz patyka – połączonych ze sobą konopnym sznurkiem. Może nie było to praktyczne ani rzeczywiste, ale inspirowane wyobraźnią, stanowiło niezwykle cenny przedmiot.

[ZT]15319[/ZT]

Świat antyczny popchnął mnie w ramiona książek takich jak „Egipcjanin Sinuhe” czy „Quo Vadis” czytanych pod kołdrą z latarką w ręku. Były to bowiem czasy, w których rodzice skrzętnie pilnowali nieprzekraczania wyznaczonych godzin wieczornych i po prostu kazali gasić światło. Czytanie nie tylko przenosiło w nieznaną rzeczywistość, ale posiadało swoje wymierne wartości. Prowadziliśmy wówczas zeszyty lektur sprawdzane na języku polskim. Pani Czyżewska robiła to regularnie i wystawiała oceny; szczególnie wysoko ceniła sobie czytanie nie tylko szkolnych lektur, ale innych, ciekawych pozycji. Świat książek, poezji i teatru przybliżany przez nią na co dzień, zmieniał się niekiedy w realny konkret. Wówczas z wielkim oddaniem i jeszcze większym zaangażowaniem rzucaliśmy się w wir szkolnych przedstawień. Jakim cudem jedna pani Czyżewska była w stanie zapanować nad naszym żywiołem tego nie pojmuję do dzisiaj. Owocowało to jednak wystawieniem licznych sztuk na forum szkoły. Szczególnie udanymi była „Pani Twarowska” oraz „Balladyna”. Grałam w nich Mefistofelesa oraz Skierkę. Stroje przygotowała mi ciocia Jasia – plastyczka. Diabeł czarno – czarny z długim ogonem i zawadiackimi różkami był równie prawdziwy jak strój Skierki – duszka leśnego. W tym drugim niebywałym był diadem ze sztucznego kwiatu (pewnie paproci), z wmontowanym światełkiem, które naprawdę świeciło! W tamtych czasach, kiedy brakowało dosłownie wszystkiego, moja zapobiegliwa mama zbierała celofaniki i złotka z czekoladek. Starannie je prostowała i chowała do specjalnej teczki. Później ciocia Jasia robiła z nich cuda. Teksty sztuk pamiętam do dzisiaj i obudzona nawet w środku nocy jestem w stanie zarecytować w całości: „Matko w lesie są maliny...” lub „Jedzą piją, lulki palą...”. Zresztą wielu wierszy uczyliśmy się na pamięć i tak sprawnie, że pozostały w głowach do dziś. Konkursy recytatorskie, mam wrażenie, że odbywały się nieustannie. Pewnie to tylko dziecięce wspomnienia, ale były na pewno.

Wielkim niedosytem było dla mnie wprowadzenie fizyki i chemii dopiero w siódmej klasie. To były czary! Trudno wyobrazić sobie ten niedosyt wiedzy, bo wszystkie te lekcje trwały zbyt krótko. Czterdzieści pięć minut to zaledwie mgnienie oka. A na następne spotkanie z tą wiedzą trzeba było czekać cały tydzień. Niewyobrażalnie długo! Zawsze można było jednak w domu porozwiązywać zadania i chociaż w ten sposób skrócić czas do następnej lekcji. Tych przedmiotów uczyła nas pani Połomska, przygotowując lekcje – spektakle. Ilość wykonywanych doświadczeń utrwalała mnie w przekonaniu o zupełnej wyjątkowości tej dziedziny. Nie byłabym w stanie wybrać co lubiłam najbardziej: polski, chemię czy fizykę. A przecież jeszcze była geografia, która uczyła czytania map i poznawania świata tego bliskiego i tego dalekiego. I biblioteka z przeuroczą starszą, bardzo elegancką damą pozwalającą nam buszować po półkach, ustawiać i obkładać książki i nade wszystko je kochać. Nad całym tym światem czuwała i panowała kierowniczka Anna Rozwadowska, umiejętnie stwarzająca klimat tej placówki.

Pierwszego września każdego roku uczniowie naszej szkoły, wojskowym autokarem jeździli na Westerplatte z wiązankami kwiatów. Szkoła nosiła imię Obrońców Westerplatte. To zobowiązywało, to stanowiło o honorze. W tych latach poznaliśmy żyjących jeszcze uczestników walki. „Westerplatte to znaczy zachodnie wybrzeże...” - tak zaczynał się jeden z wierszy, którego uczono być może tylko w „Dwójce”. Pamiętam, że pewnego razu jak wróciliśmy czekała na nas rozpalona kuchnia polowa i serwowano nam prawdziwą żołnierską grochówkę! Jedzona na świeżym powietrzu miała niepowtarzalny smak. Jeden ze smaków dzieciństwa. Choć trudne to były czasy, w spokojny i niezmącony fałszem świat dziecka, nie wtargnęła indoktrynacja ani wszechobecne upolitycznianie. Przeglądając pewnego dnia stary kuferek znalazłam swój zeszyt z pierwszej klasy w „Ósemce”. Z ogromnym zdumieniem zobaczyłam wklejone zdjęcie Lenina. Nie był to ani mój pomysł ani tym bardziej moich rodziców. Przypomniałam sobie to zadanie domowe i trudności ze znalezieniem wymaganej fotografii. W naszym domu nie było tego typu gazet ani publikacji. To nie był nasz klimat. Te dwie szkoły dzieliła zaledwie jedna ulica i przepaść dwóch światów.

Czas nauki w „Dwójce” dobiegł końca. Rozeszliśmy się na zawsze w różne strony, kierunki, każdy swoją ścieżką. W sercu pozostały wspomnienia i serdeczność dawnych przyjaźni.

Po paru latach zlikwidowano naszą szkołę. Rejon przejęła szkoła najbliższa. Widmo „Ósemki” powróciło.

Wiem jednak, że te mury zapamiętały małą, przestraszoną dziewczynkę niepewnie przekraczającą próg. Przyjęły ją otwartymi ramionami i ciepłym sercem.

Materiał archiwalny.

© Muzeum Sopotu, "Projekt Sopocianie"

[ZT]14871[/ZT]

(Muzeum Sopotu, Projekt Sopocianie)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitterTwitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz

0%