Sanitariuszka i łącznika powstania warszawskiego, bratanica wybitnego profesora historii filozofii Władysława Tatarkiewicza, sopocianka. Jej życie do dzisiaj inspiruje i wzrusza wielu. Jest pełne zawirowań i niespodziewanych wydarzeń. To historia niezwykłej rodziny i niezwykłych ludzi. Jak żyła Elżbieta Tatarkiewicz-Skrzyńska? Jak to się stało, że młoda warszawianka po upadku powstania opuściła stolicę i na stałe związała swoje życie z Wybrzeżem?
Jak ja się w ogóle tu znalazłam? Bo ja jestem urodzona w Warszawie i do powstania mieszałam tam. Brałam w nim udział, ale po powstaniu już do Warszawy nie wróciliśmy [red. - na stałe], bo już właściwie nie było do czego wracać.
Mój ojciec, który był przed wojną adwokatem, w '39 roku jako oficer rezerwy wyjechał ze swoim wojskiem. Ciągle się posuwali na wschód, myśląc, że może Niemcy nie zajmą całej Polski. Stanęli na granicy polsko-rumuńskiej i czekali na rozkazy z Warszawy, z dowództwa, dotyczące tego, co mają robić dalej.
Proszę sobie wyobrazić, że 17 września o świcie dostali rozkaz, że mają przekroczyć granicę rumuńską. Dzięki temu mój ojciec i ci wszyscy inni ocaleli, bo tak to by byli w Katyniu - bo 17 września już Rosjanie wkroczyli! I mój ojciec był internowany. Tam poznał się z Eugeniuszem Kwiatkowskim.
Kiedy skończyła się wojna, spotkali się z Kwiatkowskim. I pytał się: - Panie ministrze, czy ja mam wracać do Polski? I radził się. A w czasie okupacji tak tęsknił za Polską, że ciągle chciał wracać. Co myśmy się z moim stryjem, z moją matką nagimnastykowali, żeby w listach, które przechodziły przez kontrolę niemiecką wytłumaczyć mu, że nie ma wracać... Był w radzie adwokackiej, a z rady adwokackiej w Warszawie wszyscy byli aresztowani.
No więc jakoś tam wytrwał. Zresztą z ciężką chorobą.
I Kwiatkowski powiedział:
- Niech pan wraca.
Wtedy mój ojciec się spytał:
- A pan, panie ministrze?
Na co Kwiatkowski odpowiedział:
- Ja jeszcze nic nie wiem.
Dopiero jak zwrócili się do niego, żeby wrócił, to wrócił, i wiadomo co się z nim stało, prawda? Przyjechał do Gdyni i chciał kontynuować te wspaniałe rzeczy, które wyczyniał przed wojną, ale komuniści nie pozwolili. Zabronili mu mieszkać na Wybrzeżu. Wyrzucili go i on ukończył swoje życie w Poznaniu. Miał tam, zdaje się, rodzinę.
Ale mój ojciec wrócił i nas odnalazł. To był sierpień '45. Od razu się zorientował, że to są inne czasy i nie ma co już się adwokaturą zajmować, bo komunizm... Jeszcze jest taka charakterystyczna rzecz dla tamtych czasów - a mianowicie jak mój ojciec przekroczył granicę, znalazł się na terenie Polski i dobrnął do Warszawy, żeby jakoś nawiązać kontakt, odszukać nas, to był bardzo zdziwiony, bo pomyślał tak: - Kończy się wojna i gdzie ta radość? Zetknął się z tym, że Polacy od razu sobie jakoś realistycznie wyobrażali, że Niemcy na szczęście odeszli, ale komunizm...
Ojciec odnalazł nas w Łodzi. To są jakieś szczęśliwe okoliczności.
Mówił, że już nie będzie zajmował się adwokaturą, ale musi coś robić, jakoś zarabiać na życie, więc zgłosił się do ministra sprawiedliwości Świętochowskiego. Ja pojechałam z ojcem do Warszawy z tej Łodzi. Pamiętam, że my byliśmy tam pierwszego sierpnia, na pierwszą rocznicę powstania. Byłam strasznie przejęta, a mój ojciec mówił: - Elu, to jest niemożliwe! Co za straszne zniszczenie! Wyście to wszystko przeżyli?
No więc poszedł do ministra, żeby pracować w jakimś urzędzie i minister dał mu do wyboru: Mława albo Słupsk.
Mój ojciec, który był zdyscyplinowany, powiedział:
- Tak, panie ministrze.
Ścisnął dłoń. I idzie. Jak mi opowiadał, to był duży, ogromny gabinet. Idzie. Trzyma rękę na klamce. Ma już otwierać drzwi. Mając tę rękę na klamce, odwraca się do ministra i mówi:
- Panie ministrze, czy by nie było czegoś nad morzem? Ja tak kocham morze...
- Tak? Proszę do Gdańska - odpowiedział.
Jedna minuta, sekunda - można powiedzieć, która zaważyła na życiu całej rodziny, prawda? Bo ostatecznie każde miasto w Polsce jest ładne, ale przecież moja siostra tu kończyła medycynę w Akademii Medycznej. Ja uważam, że to jest idealne miejsce do mieszkania. Oczywiście już bym nie chciała wrócić do Warszawy, ale jeżeli nie w Warszawie, to tylko tu.
Mój ojciec objął posadę. Był sędzią Sądu Okręgowego w Gdańsku. I napisał do mnie, bo przecież nie dało się inaczej: "Elu, przyjeżdżaj, dlatego że ja złożyłem w urzędzie kwaterunkowym podanie o przydział mieszkania, ale nie mam czasu tam chodzić i się dowiadywać. Musisz przyjechać i mi pomóc, bo ja już mam tutaj w sądzie tyle roboty...".
To ja wsiadłam w pociąg i przyjechałam. Pamiętam, że pierwszą noc spędziłam na sali sądowej. Później poszłam do tego urzędu kwaterunkowego i naturalnie: - Proszę czekać, proszę tego...
Przyszłam do taty i mówię:
- Słuchaj tatusiu, to jest zawracanie głowy z tym mieszkaniem. My tak nigdy nie dojdziemy do tego. Mieszkanie trzeba wyszabrować.
A mój ojciec się pyta:
- Co znaczy to słowo? Bo nie znam.
Były wtedy sądy grodzkie, to niższy szczebel był. Taki sąd grodzki mieścił się w Sopocie na ul. Rokossowskiego 6 [red. - dzisiejsza ul. Bohaterów Monte Cassino]. Tam na pierwszym piętrze było pięć pokoi - trzy i dwa. Kiedy ten sąd grodzki się wyprowadził - zdaje się, że dostali willę na ul. Abrahama - wtedy nam przydzielili to mieszkanie i myśmy tam mieszkali. Wcześniej przebywał tam sędzia Sądu Okręgowego, kolega mego ojca, ale przeniósł się do Warszawy.
Stare mieszkanie, ale kuchnia oczywiście duża, za kuchnią był jeszcze taki pokoik stołowy dla nas, a w łazience na lewo był piec. Nie było mowy o żadnym centralnym ogrzewaniu, tylko były piece. Bardzo zresztą eleganckie, poniemieckie. To był '45 rok.
Skoro przydzielili nam to mieszkanie, ojciec mówił:
- Musisz tam być, bo właśnie szabrownicy chodzili i zajmowali.
Ja pamiętam, że tam nic innego nie było tylko waza rosenthalowska, duża. I nic. Ja się myłam w tej wazie rosenthalowskiej i spałam na jakimś kocu. Sąd się wyprowadził, więc to było nieumeblowane.
Ale mój ojciec spotkał swojego kolegę, adwokata z Warszawy, który mieszkał w jakiejś willi, wtedy na ul. Bieruta, teraz na Haffnera, i powiedział:
- O, nie ma pan mebli? Niech pan tego, ja mam meble...
Wtedy zaopatrzył nas w sypialnię, szafę, łóżko - takie małe, podwójne. Potem jakieś meble gdańskie, jakiś stół.
To był '45. W '47 roku zmarł mój ojciec, który był operowany na wrzód żołądka. Niestety był źle zoperowany.
[ZT]18143[/ZT]
Ania22:17, 17.11.2022
2 0
Czy jest gdzieś dostępny ciąg dalszy wspomnień pani Elżbiety? 22:17, 17.11.2022
Morfeusz09:15, 02.08.2023
2 0
To pokolenie dużo przeszło. Obecne pokolenie Z by miało niezłą naukę życia. 09:15, 02.08.2023